Znicz nie gaśnie
POWRÓT DO KORZENI - Michał Listkiewicz
Ciekawa jest sytuacja na Kaszubach. Północna ich część sympatyzuje z Arką Gdynia, a południowa z Lechią Gdańsk. Czytelnicy z odległych regionów dziwią się pewnie, dlaczego na Arce widać transparenty z Pucka, Rumii i Wejherowa, a na Lechii ze Starogardu i Tczewa. To kwestia tradycji, obiekt badań dla antropologów kultury. Wracając na Mazowsze: transformacja ustrojowa zmiotła z powierzchni ziemi nie tylko PGR-y i wielkoprzemysłową klasę robotniczą. Także sport małomiasteczkowy, wiejski i dzielnicowy.
W pobliżu stolicy ostał się jedynie Znicz Pruszków, wyłącznie dzięki charyzmie i doświadczeniu jego szarej eminencji, prezesa Sylwiusza Muchy-Orlińskiego. Wczoraj skończył 60 lat, ale to nie urodzinowa laurka, a obiektywna ocena dorobku. Facet jako pierwszy poznał się na talencie Roberta Lewandowskiego. Gdy najlepszego dziś polskiego piłkarza odrzuciła wielka Legia, Sylwiusz natychmiast ściągnął małolata do Pruszkowa a potem był już wielki świata via Poznań. Teraz prezes Znicza ma do pomocy Radosława Majewskiego, byłego reprezentanta Polski, piłkarza o nieprzeciętnej technice, po profesorsku dyrygującego zespołem. Przed tygodniem właściwie w pojedynkę wygrał mecz w Płocku z faworyzowaną Wisłą. Radek gra w Zniczu za przysłowiowe frytki, trudno zresztą by było inaczej w klubie o najniższym budżecie na zapleczu ekstraklasy. Swoje już zarobił, grając w polskiej i angielskiej elicie, w Australii i ... Wieczystej Kraków. Zbliża się do czterdziestki, jest radnym w rodzinnym mieście, biznesmenem, szkoli się na kursach trenerskich, na pewno będzie miał ciekawe piłkarskie życie po życiu. A faworyci rozgrywek pierwszoligowych muszą się mieć na baczności, grając ze Zniczem, gdy w składzie jest Majewski. Można się poparzyć.
Niezauważony odbył się na gdańskiej Polsat Arenie Mecz Legend. Po murawie całkiem dziarsko biegali John Terry, Luis Garcia, Giorgios Karagounis, Gerald Asamoah, Dymitar Berbatow, a po drugiej stronie Tomaszowie - Frankowski, Iwan, Kuszczak i Hajto oraz Radek Michalski, Jarosław Bieniuk, znani twórcy internetowi. Wygrali goście 8-5, a wydarzeniem był gol 10-letniego Marcela Peszko po podaniu od ojca Sławomira. Miałem frajdę sędziować ten mecz. Chyba poprawnie, skoro Karagounis, schodząc do szatni, powiedział do mnie „you are very good”. Może dlatego, że mecz prowadziłem bez wspomagania elektroniką i VAR? Wydarzeniu zabrakło promocji, tacy zawodnicy zasługiwali na pełny stadio,n bo grają na pewno lepiej od miejscowej Lechii.
Nerwy są złym doradcą, o czym przekonuje się również taka gwiazda, jak Iga Świątek. Fot. Pressfocus
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, to prawda powszechnie znana od lat. Sprawdziła się znów przy okazji piłkarskiego Pucharu Polski. Zdaniem niektórych organizacja była fatalna, kibice bici przez policję, a ci nie bici rozrabiali na mieście. Drugi przekaz to fajny kolorowy tłum spacerujący wokół Stadionu Narodowego przed i po meczu pod czujnym okiem urodziwych policjantek. Uczestniczyłem w tej drugiej wersji, przechadzałem się wśród fajnych ludzi, całych rodzin przybyłych ze Szczecina i warszawskich lokalsów. Zrobiłem setki zdjęć, odbyłem mnóstwo rozmów, podpisałem moc szalików i koszulek obu drużyn. Absolutnie nie czułem się zagrożony, choć wszyscy wiedzą, że kibicuję lokalnemu rywalowi Legii. Co do samego meczu, to moim zdaniem był jednym z najlepszych finałów w najnowszej historii tych rozgrywek. Legia była ciut lepsza, dysponowała bardziej wyrównanym składem, ale wspaniali kibice Pogoni wracali nad morze z podniesionymi głowami. Portowcy walczyli do końca, zasłużyli na brawa. Szkoda tylko, że jeden z najlepszych polskich piłkarzy ostatniej dekady, Kamil Grosicki, tuż po wręczeniu mu srebrnego medalu ostentacyjnie zdjął go z szyi i schował do kieszeni.
Nerwy są złym doradcą, a dotyczy to także Igi Świątek, która nadużyła grubych słów i zbędnych gestów na korcie. Przecież jest wspaniałą zawodniczką, a jedna czy druga porażka tej opinii nie zmieni. Zrobiliśmy się jako społeczność bardzo nerwowi, nadwrażliwi, obrażamy się o byle co. To ewidentnie wpływ mediów społecznościowych i braku klasy elit politycznych. Hulaj dusza, piekła nie ma - ta zasada obowiązuje w publicznych dyskusjach ludzi nieokrzesanych mających o sobie bardzo wysokie mniemanie.
Na rozgrzewkę przed wyborami nowych władz PZPN trwają głosowania w związkach wojewódzkich zarządzanych przez mitycznych baronów piłkarskich. To spuścizna po Marianie Dziurowiczu zwanym „Śląskim Magnatem”. Baron też brzmi dumnie, nieprawdaż? Wbrew pozorom zarządzanie regionalnym związkiem sportowym bywa trudniejsze niż warszawską centralą. Godzenie interesów klubów wielkich i malutkich, pogoń za sponsorami (do PZPN sami pchają się drzwiami i oknami), braki kadrowe wśród sędziów i trenerów sprawiają, że taki baron musi się wykazać umiejętnościami wytrawnego dyplomaty i negocjatora. W kilku regionach zasiedziałych od lat prezesów zastąpili przedstawiciele młodego pokolenia. Oby nie spalili się już na starcie, gdy dopadnie ich proza życia. Tak jest wśród sędziów piłkarskich, wielu rezygnuje po pierwszych przygodach z krewkimi kibicami, zwariowanymi rodzicami (KOR) i niesfornymi piłkarzami. Rozgrywki niskich lig i dziecięce to prawdziwa szkoła (prze)życia. Górny Śląsk zawsze miał szczęście do liderów. Marian Dziurowicz, Rudolf Bugdoł, teraz Henryk Kula to charyzmatyczni prezesi, doskonale czujący problemy powstające na styku piłki amatorskiej i profesjonalnej. A to jest właśnie sól ziemi czarnej.
Już wydawało się, że polski lód będzie gorący, ale wszystko wróciło do normy, czuć chłód tafli. W Bukareszcie dobre były tylko początki, a prawdziwego mężczyznę - zgodnie z doktryną premiera Leszka Millera - poznajemy po tym jak kończy. Nie chwali się dnia przed zachodem słońca. Hokej na lodzie to wciąż u nas dyscyplina niszowa, trzeba jechać za bliską zagranicę, do Czech, by zobaczyć prawdziwy hokej. Generalnie brak mody na sport to wielki problem wszystkich dyscyplin. Nie ma z kogo wybierać po prostu, także w hokeju. Próbuje temu zapobiec choćby prezes Sławomir Szmal w szczypiorniaku, inicjując liczne akcje dla dzieciaków. Efekty przyjdą może i za dekadę, ale innej drogi nie ma. Damian Grabowski to futsalowy Szymon Marciniak. Doceńmy jego nominację na finał Ligi Mistrzów, także w futsalu konkurencja wśród rozjemców jest bardzo wyśrubowana.
A Marciniaka czeka jutro kolejny wielki mecz: Inter- Barcelona. Który to już raz płocki arbiter zamyka usta zakompleksionym krytykantom?