Żegnamy, nie tęsknimy
KOMENTARZ „SPORTU” - Piotr Tubacki
Przepis miał zmusić kluby ekstraklasy do przeformatowania swoich metod szkoleniowych tak, aby utalentowany narybek płynął wartkim strumieniem z każdej ekipy w kraju. Czy tak się stało? Nie. Kto miał szkolić, dalej to robił, a kto miał to gdzieś – dalej miał to właśnie tam. Klubowe akademie bynajmniej nie zyskały szeroko otwartej furtki do transportu swoich młodziaków na ekstraklasowe boiska, bo wielokrotnie działacze woleli wertować rynek w poszukiwaniu tego jednego jedynego młodzieżowca, który miałby wypełniać odgórnie narzucone założenie. No i ewentualnie jego zastępcę.
Młodzież nie stała się stałym elementem drużyn. Trenerzy i zarządzający zaczęli wprost mówić o młodzieżowcu jako o... pozycji, którą trzeba obsadzić, a nie jako o naturalnej kolei rzeczy. A przecież każdy głupiec powinien wiedzieć, że miejsce polskiej ligi w kontynentalnym łańcuchu pokarmowym warunkuje to, że my szkolić po prostu musimy, bo to najszybszy sposób na zarobienie kilku baniek liczonych w „ojro”. Ba, robią to nawet więksi i lepsi od nas – Holendrzy, Austriacy, Portugalczycy, nawet Niemcy czy Francuzi. Szkolą i skautują, sprzedają – i tak to się kręci. Cały świat to wie, ale tylko w Polsce betonowi prezesi muszą być trzymani na smyczy, aby wstawić do składu chociaż jednego gracza U-21 czy nawet U-22, jak ma to miejsce w ekstraklasie. Zresztą... jaki to młodzieżowiec? W tym wieku piłkarz powinien być już dawno ograny i zmagać się z mianem seniora. Jamal Musiala ma w tym wieku prawie 200 występów dla Bayernu, Jude Bellingham ciągnie Real Madryt, a świat zachwyca się 17-letnim Laminem Yamalem z Barcelony, zdobywcą mistrzostwa Europy. A u nas obawa, czy 20-latek poradzi sobie w ledwie przeciętnej lidze europejskiej. No ludzie złoci...
Kluby zaczęły korzystać z rozwiązań doraźnych, a nie tych przyszłościowych. Wielokrotnie decydowały się na wypożyczenia młodzieżowców, byle tylko był jakiś w składzie i odbębnił to, co ma do odbębnienia. Lubowały się w stawianiu na bramkarzy (aby nie przeszkadzali w polu), bocznych obrońców (gdzie gra się najbezpieczniej) lub skrzydłowych (bo zawsze można atakować drugą flanką, a strata piłki nie jest śmiercionośna). Jeśli ktoś wypalił, super, można go sprzedać; jeśli nie, częstokroć liczba jego minut spadała, a witała I liga. Agenci zwietrzyli znakomity interes, a młodzi piłkarze, nawet tacy z przeciętnym potencjałem, oczekiwali pensji, jakby byli co najmniej nowymi Wilimowskimi czy Lubańskimi. Rynek się spieprzył, bo liczył się tylko interes.
Jasne, że niektórzy piłkarze wypromowali się i wyjechali za granicę, ale... czy bez przepisu o młodzieżowcu nie daliby rady tego zrobić? W końcu talent to talent i nawet niedowidzący prezes prędzej czy później zauważy, że warto na takiego gościa stawiać, bo w przyszłości można na nim zarobić i zapracować na premię do wypłaty. A jeśli ktoś tego nie rozumie, raczej biznesmenem roku nie zostanie, a jego klubowi prędzej czy później odbije się to głośną czkawką. Śmieszny przepis nie jest do tego potrzebny. Młodzi nie potrzebują głaskania po główkach, to nie kreuje charakterów, lecz mięczaków. Niech grają ci, którzy są najlepsi, żeby nie było potem zdziwienia, gdy w mocniejszej lidze nikt nie poda już maminego cycka.
Piotr Tubacki