Sport

Zbroja i honor

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

Latem 2006 roku, po zawalonym mundialu, w smrodzie afery „Fryzjera”, kibice nie widzieli przyszłości dla polskiej piłki, więc melancholijnie żyli przeszłością. Marzyło nam się, żeby cofnąć czas o dwie dekady, do czasów, w których eliminowaliśmy Belgów na mundialu w Hiszpanii , potem w grze o kolejny mundial w Chorzowie, a z przodu szalał i strzelał Smolarek. No i zabraliśmy się tym wehikułem czasu do krainy cudnych wspomnień – wzięliśmy trenera z lat 80-tych i on nam tę przeszłość wyczarował. Leo Beenkahher, który wychynął z nicości po kilkunastu latach jako zbawiciel piłki karaibskiej i wprowadził Trynidad razem z Tobago na mistrzostwa świata, dzięki ofercie PZPN wrócił do Europy. Czas się cofnął: awans na mistrzostwa zdobyliśmy kosztem Belgów na Stadionie Śląskim, a gole strzelał jak najęty Smolarek. Euzebiusz, syn Włodzimierza. Właśnie w Chorzowie nasi zagrali także swój najlepszy jak dotąd mecz w tym tysiącleciu. Zwycięstwo nad Portugalią mogło się stać mitem założycielskim nowoczesnej reprezentacji, która odtąd miała grać pozbawiona kompleksów wobec rywali. Bohaterami, oprócz czołowego snajpera Smolarka, byli gracze z drugiego rzędu, chłopcy z ekstraklasy: Grzegorz Bronowicki i Paweł Golański, których coach zmotywował po mistrzowsku i natchnął wiarą w to, że przy takim trenerze każdy Pipsztycki może zostać gwiazdą. To nie tak, że z alchemiczną sprawnością wyczarował z gówna złoto, ale pozostańmy przy fekalnej metaforyce: Leo po prostu bezbłędnie zdiagnozował największy problem polskiego futbolu: syndrom obsranej zbroi. I wykonał pracę psychoterapeuty tak sprawnie, żeśmy składem „transfermarktowo” nie wartym funta kłaków pogonili Portugalię, a nasi defensorzy do końca życia będą opowiadać wnuczętom przy kominku jak to wyłączyli z gry Cristiano Ronaldo. Niestety, Leo już potem nie był tak skuteczny w zwalczaniu naszych kompleksów, zwłaszcza na Euro '08, i choć zasłużył na czułą pamięć i pośmiertną minutę ciszy na rodzimych boiskach, nie wyleczył polskich piłkarzy na trwałe. Już kolejne pokolenie cierpi na tę wstydliwą przypadłość nerwicowej biegunki, kiedy przychodzi nam stanąć przeciw europejskich potęgom. Efekt Beenhakkera, czyli cudowne odblokowanie przychodzi zawsze poniewczasie – czyli w meczach rewanżowych, gdy wszystko jest już pozamiatane, rywale są pewni awansu, a nasi gracze kompletnie pozbawienie presji. Nie da się inaczej wytłumaczyć zwycięstwa Legii z Chelsea w Londynie po świetnej grze, podobnie jak tego, że Wisła zlała Cercle w Brugii, a przed dwoma laty Lech wygrał we Florencji. Za każdym razem nasuwało się to samo pytanie: dlaczego nie zagrali tak w pierwszym meczu? Dlaczego napędzili stracha rywalom dopiero, kiedy wydawało się, że jest już dawno po ptakach? Ano dlatego, że robimy w zbroję. Na razie widzę jedno wyjście: oddawać pierwszy mecz walkowerem i grać tylko rewanż. Kibicom oszczędzi się upokorzeń, a i do awansu będzie bliżej, bo taka Wisła gdyby latem musiała odrabiać trzy gole zamiast pięciu, doprowadziłaby do dogrywki. Gdyby Legia oddała pierwszy mecz bez gry, kibice zaoszczędziliby sporo szmalu i nie najedliby się wstydu, za to po wczorajszym meczu mieliby poczucie, że drużyna Goncalo Feio jest po prostu lepsza. Trzeba docenić wynik i grę, w statystykach będzie to wyglądało pięknie, Legia ma zdumiewająco korzystny bilans pucharowych gier z angielskimi drużynami (cztery wygrane, dwa remisy, dwie porażki). To było godne pożegnanie z Europą, jakby w klubie czuli, że to rozstanie potrwa znacznie dłużej (za tydzień mecz o wszystko z Pogonią Szczecin, wreszcie finał Pucharu Polski zapowiada się frapująco). No i zauważmy postęp: kiedy przed dziewięciu laty po sześciobramkowej klęsce na Łazienkowskiej z silnym rywalem Legia pojechała na rewanż zagrać bez kompleksów, przegrała czterema bramkami – teraz w analogicznej sytuacji wyglądało to znacznie korzystniej. Ale nie sposób stwierdzić, że Warszawianie powalczyli o awans. Zadbali o walory artystyczne, kiedy w kwestii mertitum wszystko już było jasne, a zatem zgodnie z wielkowiekową polską tradycją zabrali się do roboty, gdy zostało im już tylko bić się o honor. W Białymstoku honor wyceniono na bezpieczny remis, dlatego mecz był trudny do zniesienia dla oczu, a Betis ani przez chwilę nie drżał o rezultat. Enzo Maresca w przeciwieństwie do Manuela Pellegriniego nie sprawiał w czwartkowy wieczór wrażenia człowieka, który ma wszystko pod kontrolą. Owóż, zamykamy najpiękniejszy sezon pucharowy w tym stuleciu kolejnymi realnymi zdobyczami, które się mogą okazać rankingowo bezcenne w kolejnych sezonach.