Sport

Wspominając Leo

POWRÓT DO KORZENI - Michał Listkiewicz

Trudno bym tego felietonu w dużej części nie poświęcił zmarłemu kilka dni temu Leo Beenhakkerowi, jednego z najwybitniejszych trenerów i najmądrzejszych ludzi, jakich spotkałem na futbolowym szlaku. Spotkaliśmy się właściwie przypadkiem, gdy stało się jasne, że zmęczony i niesprawiedliwie poobijany ze wszystkich stron Paweł Janas zakończy pracę z reprezentacją Polski. Objęcie kadry przez Pawła to temat na osobną ciekawą historię, którą na pewno niedługo Państwu opowiem.

Politycy, dziennikarze i nieśmiertelny „głos ludu” domagały się pilnej rewolucji personalnej, a ja, dobity aferą Fryzjera, byłem - jak to mówią karciarze - na musiku. Wielu nocy nie przespałem w Barsinghausen, gdzie stacjonowała nasza drużyna w trakcie niemieckiego mundialu 2006. Moi współpracownicy, wielce szanowani trenerzy - Henryk Apostel, Antoni Piechniczek, Andrzej Strejlau, Jerzy Engel - wskazywali mi polskie tropy, ale intuicja podpowiadała co innego. I wtedy zatelefonował Bogusław Kaczmarek, prosząc o spotkanie we trzech, z Janem De Zeeuwem, Holendrem od lat osiadłym na Kaszubach. To w trakcie tej rozmowy po raz pierwszy padło nazwisko Beenhakkera. Wiedziałem oczywiście o jego dokonaniach w Realu Madryt, reprezentacji Holandii, Feyenoordzie Rotterdam, ale największe wrażenie robił na mnie awans z egzotyczną reprezentacją Trynidadu-Tobago do finałów mistrzostw świata. Ten sukces można by porównać do złotego medalu reprezentacji o klasie Polski. Jan De Zeeuw specjalizował się co prawda w hodowli truskawek, ale na sporcie znał się świetnie. Zbliża się sezon truskawkowy, polecam późną odmianę kaszubską. Owoce nie wyglądają imponująco, ale smakują tak, że dzięki Janowi zajadała się nimi cała Holandia.

Po tej rozmowie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Szara piłkarska eminencja, Andrzej Placzyński, dotarła do Leo i umówiła nas w przytulnym bistro w Hamburgu. Przyszedłem celowo przed czasem, po kwadransie wkroczył elegancko ubrany szczupły pan o fantazyjnej siwej fryzurze i czarującym uśmiechu. Zaczęło się od wypalenia cygaretki i wypicia filiżanki cappuccino. Nie piję kawy, ale dla dobra polskiej piłki udawałem, że bardzo mi smakuje.

Rozmowa zaczęła się od oceny wczorajszych meczów na mundialu, ale szybko zeszła na reprezentację Polski. Po godzinie, trzech cygaretkach i dwóch kawach, mieliśmy wszystko ustalone, a ja rozumiałem, że los zesłał nam selekcjonera wyjątkowego. Po powrocie do hotelu koledzy zasypali mnie gradem pytań, na które szybko odpowiedziałem tak: „wypuszczajmy siwy dym ze związkowego komina”. To była oczywista aluzja do koloru włosów nowego selekcjonera i moich. Nie wszyscy byli zadowoleni, trochę pohukiwali na posiedzeniu zarządu. Tym razem musiałem być asertywny, choć przeważnie jestem koncyliacyjny i ugodowy. O pracy Leo z Biało-czerwonymi mógłbym napisać i sto felietonów, ale te łamy nie są z gumy. Przyjdzie czas na więcej, na razie polecam wątek Beenhakkerowy w mojej książce „Listek”, która sprzedaje się świetnie i wciąż jest dostępna w księgarniach. Dziś jako puentę przypomnę dwie sytuacje dowodzące klasy zmarłego trenera. Konferencja prasowa poświęcona powołaniu nowego selekcjonera odbyła się w eleganckiej restauracji na Placu Trzech Krzyży w Warszawie. Tuż obok stacjonowała nasza reprezentacja, a niedługo zamieszkał też Beenhakker. Leo stanowczo domagał się, by konferencję zacząć od podziękowania jego poprzednikowi Pawłowi Janasowi. Tak też się stało: podanie rąk, serdeczny uścisk, uśmiechy. Zawsze przekazanie pałeczki tak powinno wyglądać.

Od pierwszej minuty pracy w Polsce Leo pokazał klasę, kulturę i szacunek. Fot. Łukasz Laskowski/Pressfocus

Od pierwszej minuty pracy w Polsce Leo pokazał klasę, kulturę i szacunek. Niedługo później towarzyszył mi w podróży do Kanady na mistrzostwa świata do lat 20. Słusznie przewidywałem, że jego obecność zmobilizuje podopiecznych Michała Globisza. Po sensacyjnym zwycięstwie nad Brazylią, ku radości 30 tysięcy przybyłych z odległych stron rodaków (kto nie pamięta cudownej bramki Grzegorza Krychowiaka z rzutu wolnego?), zapanowała euforia. Dziennikarze i kibice popędzili prosto do siedzącego na trybunach Beenhakkera. A on w swoim nieco flegmatycznym stylu odmówił, zszedł na boisko i wyściskał wyraźnie speszonego Globisza, najlepszego polskiego trenera młodzieży. Zdziwionym dziennikarzom polecił rozmowy z Michałem, jak to określił, „bohaterem dnia”. Nigdy nie zapomnę łez wzruszenie trenera Globisza, dziś mojego krajana z Gdyni.

Jak zatrzymać młodych ludzi przy sporcie? Chodzi nie tylko o czynne go uprawianie, ale także o zainteresowanie bierne. Badania dowodzą, że urodzone w tym wieku pokolenie szybko się nudzi i zniechęca oglądaniem sportowego widowiska. O ile w siatkówce, koszykówce czy szczypiorniaku zmienność sytuacji, dynamika i liczba zdarzeń utrzymują się na wysokim poziomie, to w futbolu często mamy przestoje. Jak w słynnej scenie z filmu „Rejs” Marka Piwowskiego „w polskim kinie nuda, nic się nie dzieje proszę pana”. Stąd pomysły FIFA, by podzielić mecz na tercje lub kwarty, a w przerwach dawać ludziom show. Na razie mamy konkursy rzutów karnych, tańce cheerleaderek, wywiady z celebrytami w przerwie, to są pierwsze jaskółki zwiastujące przełom.

Niezawodny Gianni Infantino, czyli łysy od kulek z FIFA, na pewno coś wymyśli. Piłka nożna wciąż się broni pełnymi, mimo rosnących cen biletów, trybunami, astronomicznymi kontraktami sponsorskimi i telewizyjnymi, bajońskimi zarobkami zawodników. Taki błogostan nie będzie trwał wiecznie, światem kieruje Heraklitowe panta rei. Wszystko płynie, wszystko się zmienia, a dąsy i narzekania takich jak ja dziadersów niczego nie zmienią. Jako tradycjonalista wciąż mogę czytać papierowe gazety i książki, chodzić do kina, zamiast siedzieć przed telewizorem, ale młodzi nie pójdą w moje ślady, o co nie mogę mieć pretensji.

Mój sędziowski wychowanek Rafał Rostkowski prowadzi prywatną krucjatę przeciwko władzom sędziowskim PZPN i marzy o wykopaniu z fotela przewodniczącego Tomasza Mikulskiego, zacnego doktora z Lublina. Korzystając z łamów i anten niezbyt przychylnej obecnej piłkarskiej władzy TVP Sport, wali z grubej rury. Czasem celnie, częściej na oślep. Czepianie się faktu, że arbiter dziś macha chorągiewką w Zabrzu, a jutro patrzy w monitor VAR w Poznaniu to małostkowość. Sędzia sportowy to nie święta krowa ani emeryt kuśtykający o lasce. Gdy byłem sędzią na dorobku w ekstraklasie, wezwano mnie pilnie kilka godzin przed meczem, bym awaryjnie pędził do Łodzi prowadzić mecz Widzew - Legia w zastępstwie chorego kolegi Piotra Wernera z Gliwic. Cóż było robić, wsiadłem w leciwego malucha 126p, posędziowałem solidnie i poprosiłem o odwołanie mnie z planowego meczu nazajutrz, a był to nie byle hit Jagiellonia - Górnik Zabrze. „Nie ma mowy, młody jesteś, dasz radę” - usłyszałem od przełożonych. W tamtych czasach kiepskich dróg eskapada z Łodzi do Białegostoku dumą polskiej motoryzacji produkowaną w Bielsku Białej to było wyzwanie. Dojechałem, posędziowałem nie najgorzej, nikomu nic się nie stało.

Można? Można! Lekarz operuje codziennie, strażak gasi pożary kilka razy na dobę, kasjerka w supermarkecie stoi i liczy pieniądze od rana do zmierzchu. Wiele lat temu sędziowie ligowi mieli obowiązek prowadzić mecze niższych klas w macierzystym okręgu. Bardzo lubiłem te wyjazdy na wioski po powrocie z Katowic, Poznania czy Szczecina. Nie można było odwalać chałtury, kibic na prowincji jest wymagający. Dziś topowi sędziowie nawet nie wiedzą, kto gra w okręgówce blisko ich domu.

Dużo się mówi o parytecie płci we władzach polskich związków sportowych, to sztandarowe hasło ministra Sławomira Nitrasa. Odbyłem ciekawą rozmowę w tej materii z wiceprezeską Pomorskiego ZPN Agnieszką Matuszewską. To osoba o dużym autorytecie w środowisku. Jej zdaniem to nie limity i parytety, a kompetencje powinny decydować o miejscu we władzach. Jak do tego dojść? Zapraszając kobiety na kursy, szkolenia i konferencje dotyczące bezpieczeństwa, spikerki, infrastruktury, prawa, zarządzania, ticketingu, mediów, trenowania, medycyny sportowej itd.

W niezbyt udanej debacie prezydenckiej w Końskich wystąpiła jedna kobieta i siedmiu facetów. Symptomatyczne, że nikt nie zająknął się o sporcie w mieście znanym ze świetnego szkolenia w piłce ręcznej i klubu Neptun. Dużo było o bezpieczeństwie w kontekście Rosji Putina. I bardzo dobrze, choć o bezpieczeństwie codziennym też trzeba krzyczeć. Zbyt dużo na polskich ulicach i stadionach złych ludzi z nożem lub maczetą za pazuchą. Trzeba im pokazać czerwoną kartkę raz na zawsze!