Trzeba być cierpliwym
Rozmowa z trenerem Unii Turza Śląska, Marcinem Malinowskim
Marcin Malinowski doczekał się pierwszego zwycięstwa swojej drużyny. Fot. Piotr Matusewicz/PressFocs
- Najlepszy? Nie wiem, czy najlepszy. Na pewno pod względem wyniku, bo tego od dawna nam brakowało. Podczas współpracy z trenerem Janem Wosiem gros tych meczów nie wyglądało tragicznie. Oczywiście, popełnialiśmy indywidualne błędy i inne drobne rzeczy, do tego dochodziły kontuzje. To na pewno nam nie pomagało w pracy, ale też wspólnie wierzyliśmy, że karta w końcu musi się odwrócić, bo co gorszego może nas jeszcze spotkać? Szkoda, że tak późno, ale zdajemy sobie sprawę, jak ta drużyna była budowana, że wszystkiego nie da się zrobić w miesiąc. Do tego dochodziły urazy i fakt, że w tej szatni jest kilka kultur. Żeby to wszystko zaczęło hulać, potrzeba było czasu i cierpliwości. Ja się wygraną z Pniówkiem nie zachłystuję i dlatego powiedziałem zawodnikom, że jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Chciał im pan zmącić radość z pierwszego zwycięstwa w tym roku?
- Nic podobnego, wprost przeciwnie, bo ciężko na nie pracowali, choć już zapomnieliśmy, jak smakuje wygrana. Poza tym muszę wspomnieć, bo byłbym nie fair, że to efekt dobrej roboty Janka Wosia. Nie ma się co oszukiwać - wiele godzin przegadaliśmy i przepracowaliśmy na boisku, ale w pewnym momencie doszło do przesilenia, co było dla mnie zrozumiałe.
W przypadku trenerów tzw. wrażenie artystyczne schodzi na dalszy plan, liczy się przede wszystkim wynik...
- Oczywiście, ale odciśnięcie piętna na jakiejkolwiek drużynie wymaga czasu. Nie zapominajmy, ilu zawodników odeszło z Unii zimą, ilu w ich miejsce przyszło, i że dochodzili sukcesywnie. Mam nadzieję, że wygrana z Pniówkiem będzie dobrym prognostykiem przed kolejnymi meczami. Mam w kadrze wielu młodych chłopców, niech zbierają szprymy, jak mówimy na Śląsku. To im na pewno się przyda.
Czy był moment, mecz, w którym na twarzach piłkarzy widział pan zwątpienie i rezygnację? Na przykład po porażce 3:7 ze Ślęzą Wrocław...
- Wiadomo, że wynik buduje atmosferę i nie ma chyba odwrotnej sytuacji. Wyników nie było, po kolejnych porażkach głowy wszystkich były zwieszone, nie widziałem, żeby ktokolwiek tryskał hurraoptymizmem. Największymi optymistami byliśmy my, czyli ja i trener Woś. W każdy poniedziałek staraliśmy się wyciągać pozytywy i na tym budować wszystko od nowa.
Jaka jest średnia wieku pańskiej drużyny?
- Nie wiem. Michał Mazur 4 czerwca skończy 42 lata, Marcin Musioł we wrześniu 33 lata, reszta to młodzi chłopcy, którzy wszystko mają przed sobą. Większość z nich nie jest jeszcze gotowa do rywalizacji na trzecioligowym poziomie. Ogrywają się w „okręgówce”, zabieramy ich na mecze i liczymy, że to zaprocentuje. I tak trzeba będzie tę drużynę budować - młodzież i kilku weteranów, od których ci młodzi powinni się uczyć.
Czy w pańskim zespole obcokrajowcy stanowią wartość dodaną, czy to nie jest takie oczywiste?
- To jest trudny temat. Nie wiem, którego zawodnika można określić wartością dodaną, plusem dla drużyny. Wszyscy popełniali błędy, ci ludzie, na których liczyliśmy bardzo mocno, nie dawali nam takiej jakości, jakiej byśmy sobie życzyli. Cały czas jednak wierzyliśmy, i ja nadal wierzę, że to są dobrzy zawodnicy. Ci chłopcy mają spore umiejętności, tylko drużyna była budowana na szybko i może trzeba było tyle czasu przegrywać, żeby to wszystko zaiskrzyło...
Rozmawiał Bogdan Nather