Time!
REMANENT - Jerzy Chromik
Nie każdy mecz przeszkadza w drzemce, ale tenisowy na pewno. Zasypiasz błogo w fotelu, niekoniecznie nawet w bujanym, śni ci się finał mundialu w Chorzowie, a tu nagle wyrywa cię z letargu złowrogi okrzyk: – Time!
Obok nie ma rakiety, nawet dron nie furczy, ale podrywasz się na równe nogi. Nie wiesz przecież tak do końca, czy to nie przyszła ONA. Zawsze bowiem może wpaść z niezapowiedzianą wizytą ta starsza pani, która ma... kosę z życiem.
Ten felieton będzie o czasie. Ale nie o tym, który upłynął i tym, który nam jeszcze pozostał. Będzie o werdyktach chronometrów na mecie i o tym, że nie ma od nich odwołania. Owszem, choćby w koszykówce sędziowie mogą cofnąć zegar o kilka sekund, ale to są raczej sporadyczne przypadki. Z czasem się nie wygra, ale już z nazywaniem go można. Mam tu mały sukces!
Swego czasu wprowadziłem do języka komentatorów pojęcie „czasu podstawowego”. Zacząłem od Maćka Iwańskiego i Tomka Jasiny, potem dość szybko dołączył Darek Szpakowski. A skąd ta ingerencja? Z logiki języka! Przez pokolenia utarło się, że każda minuta doliczana jest przez sędziów do tzw. czasu regulaminowego. No, to prosty był z tego wniosek, że taka dokładka jest... pozaregulaminowa. Maćka przekonałem łatwo i dziś już tylko nieliczni trzymają się starego zwrotu. W tym nowym doborowym towarzystwie są najważniejsi piewcy piłki. No, to jest tak, jakbym zdobył wszystkie ośmiotysięczniki Ziemi. A co ja z tego mam? Na pewno satysfakcję, ale gdybym dostawał choćby po złotówce od każdej zbitki słownej „czasu podstawowego”, to nie musiałbym pobierać co roku trzynastej emerytury. Wystarczyłoby dwanaście.
Z czasem wiążą się też pospolite błędy językowe. Prawie co drugi rodak mawia minuta czasu, tydzień czasu, a wielu nawet dodaje – rok czasu. A przecież to pleonazmy, o których uczono w każdym gimnazjum! A dziś uniknąć takich błędów nie mogą nawet maturzyści. Edukacja ucieka też przed naszym czasem!
Oglądałem MŚ w Tokio. Pisałem, że nie z zapartym tchem, bo nasi grywali tylko w epizodach daleko od dworu królowej sportu. Ale Justyny Święty-Ersetic żal mi do dziś. Wyskoczyć tak zza pleców Polki i zabrać nam pewny medal tak bez uprzedzenia? I potem jeszcze obnosić się, że byłam lepsza o 0,02 sekundy? Ludzie, jak tak można? Tam było do pokonania 4x400m, a co ma powiedzieć maratończyk, który ostatkiem sił przebiegł 42 kilometry, 194 metry i 99 centymetrów. A inny gość, nie licząc się z odczuciami rywala, zabiera mu nie tylko złoty medal, ale może i chęć do biegania.
To tylko obrazki z ostatnich dni, ale mam wciąż na ekranie wspomnień Justynę Kowalczyk niepozwalającą Marit Bjoergen sięgnąć po inhalator. Przecież dobrze wiedziała, że Norweżka ma astmę i nie może przyśpieszać w nieskończoność. Zero litości i igranie z czasem! W dodatku w chorobie.
A teraz ci biedacy – pływacy. Ci nie powinni nigdy kupować zegarków. Weźmy na ten przykład taki niby lekki styl, bo motylkowy. Co drugi, walcząc o upragniony medal i tę jedną tysięczną sekundy różnicy na mecie, może rozbić się o ścianę basenu. Nie przymierzając, jak pies o własną budę! A jaką taki nieszczęśnik ma pewność, że rywal dotknął czujnik palcem, a nie paznokciem, zanim jemu drgnęła powieka. No dajcie spokój z takim mierzeniem czasu!
Mowa na razie o cyfrowej kontroli, a co jeśli o wszystkim decydował zegarek sędziego, który dostał czasomierz od pradziadka, noszony przez niego jeszcze na froncie pod Verdun. Taki chronometr (przepraszam raz jeszcze za wyrażenie) może spóźniać się nawet o epokę.
Wiem, wiem, pamiętam ze szkoły, że nie wolno zaczynać zdania od „więc”, bo... „więc i pała bęc!”. Więc taka myśl mi drepcze po głowie. Nie sprawdzajmy zegarków. Każdy może przecież oszukiwać i pokazać co innego. Cieszmy się każdą ulotną chwilą, bo nikt z nas nie zna godziny rozstania z tym światem. Zapisze ją, i to tylko z minutami, bez sekund, jedynie... koroner.
