Sto pięćdziesiąt minut szwungu, pół godziny koszmaru
WYMIANA KOSZULEK – Wojciech Kuczok
Nie będę pisał, że Jan Urban jest mesjaszem kadry narodowej i że wyobrażam sobie, jak pod jego wodzą zdobywamy medal na przyszłorocznym mundialu. Ale, że jest dobrze, a przynajmniej normalnie, widać było gołym okiem: reprezentacja Polski zagrała świetne dwie i pół godziny w odstępie kilku dniu i zdobyła cztery punkty eliminacyjne. Żeby nie było tak błogo, zagrała też koszmarną końcówkę z Finlandią i omal nie straciła pewnego zwycięstwa. Ale mecze w Rotterdamie i Chorzowie dały wiele przesłanek ku temu, żeby uwierzyć w siłę spolegliwości nowego selekcjonera, dały wiarę w to, że nie jesteśmy tacy źli, na jakich wyglądaliśmy jeszcze wiosną, sprawiły, że choć na kilka dni miało się wrażenie, jakby reprezentacja wreszcie była w dobrych rękach.
Żaden z trenerów reprezentacji nie miał tak trudnego zadania w debiucie i może właśnie to pomogło – nikt o zdrowych zmysłach nie miałby pretensji do Urbana za ewentualną porażkę z Holendrami, dzięki czemu trener bez presji mógł podjąć kilka odważnych i szczęśliwych decyzji. Już przed meczem coś mi się w duszy zatliło, że z Oranje możemy wyjść na remis: najpierw w tunelu olbrzym Virgil van Dijk stał obok o głowę niższego Roberta Lewandowskiego i można się było poczuć nieswojo, ale zaraz zobaczyliśmy rodzimego olbrzyma, którego wystawił w pierwszym składzie Jan Urban: Przemysław Wiśniewski też ma 195 cm wzrostu. Rychło też okazało się, że ten ruch trenera nie był poczyniony wyłącznie gwoli symetrii – debiutujący Wiśniewski zagrał na stoperze tak pewnie, jakby to był jego setny mecz w kadrze. Wiadomo było, że defensywa reprezentacyjna wymaga poważnego remontu, że gamoniowatego Pawła Dawidowicza i podobnych mu patałachów już oglądać nie chcemy, ale z drugiej strony trudno było obstawiać, że strzałem w dziesiątkę okaże się stoper z drugiej ligi włoskiej. Tymczasem Urban pamiętał Wiśniewskiego z Górnika Zabrze, w którym ten potężny obrońca zagrał ponad setkę meczów, nie sięgał więc po sporych rozmiarów kocisko w worku, musiał wiedzieć, że ten gość nie pęknie. I gdyby nie druga połowa meczu z Finami, w której rosły stoper się trochę posypał, miał niebezpieczne straty, zarobił żółtą kartkę i omal nie sprokurował karnego, można by uznać, że oto nowy selekcjoner na dzień dobry odkrył nam lidera nowego defensywy.
Urban ten mecz wygrał zresztą nie tylko odkryciem Wiśniewskiego, ale i odważnymi zmianami, które zrobiły robotę – to po zejściu naszych największych gwiazd (Lewandowski, Nicola Zalewski, Piotr Zieliński, Sebastian Szymański) i wprowadzeniu obok Karola Świderskiego tercetu z ekstraklasy (Kamil Grosicki, Paweł Wszołek, Bartosz Kapustka) Polacy zdołali wyrównać. To zmiennicy rozegrali akcję – nie bez odrobiny szczęścia – po której Matty Cash uderzył. Śmiem twierdzić, że to absolutne podium najpiękniejszych bramek w historii kadry narodowej, jeśli w ocenie weźmiemy pod uwagę zarówno urodę gola absolutnie-nie-do-obrony, wagę bramki dla przebiegu meczu i rangę samego spotkania. Ostatnio w taką euforię wprawił nas Kuba Błaszczykowski podczas Euro 2012, kiedy kropnął na wyrównanie z Rosją, ale tamten mecz, jak i cały turniej był mimo wszystko rozczarowaniem – nie potrafiliśmy wygrać meczu u siebie z rywalem, który potem nawet nie wyszedł z grupy. Cash zabrał zwycięstwo drużynie z potencjałem na mundialowe złoto, w jaskini lwa, która zresztą wybitnie mu sprzyja (dwie z trzech swoich reprezentacyjnych bramek zdobył tam przeciw Holendrom). To cudo na miarę pierwszej bramki Zbigniewa Bońka przeciw Belgii z mundialu 82’, kiedy załadował z czuba pod poprzeczkę, ale tamten mecz wygraliśmy wyraźnie, nie był to gol decydujący. Żeby sobie przypomnieć gola takiej urody i wagi, dotarłem aż do igrzysk monachijskich, gdzie niemal dokładnie przed 53 laty, miesiąc przed moim narodzeniem, Jerzy Gorgoń kropnął w samiuteńkie okienko i dał nam zwycięstwo z NRD. Mogę zatem z całą odpowiedzialnością napisać, że gol Casha był najpiękniejszą bramką reprezentanta Polski, jaką widziałem w życiu.
Rotterdam powinien być meczem założycielskim nowej reprezentacji – jak Wembley dla kadry Górskiego – choć wtedy 1:1 o wszystkim decydowało, a to nam niczego jeszcze nie daje, bo nawet po pokonaniu Finlandii i tak szalenie trudno nam będzie wywalczyć bezpośredni awans na mundial. Do tej pory udawało nam się remisować takie mecze (kilkukrotnie z samą Holandią), kiedy fartem trafialiśmy na początku, a potem murowaliśmy bramkę. Teraz odrobiliśmy straty na boisku lepszego rywala – to trzeba docenić, tak jest znacznie trudniej. Nie było honorowego patronatu księdza Kordeckiego, nie było obrony Częstochowy – pomimo jednoznacznej przewagi Holandii w statystykach (druzgocącej wprost w posiadaniu piłki: 74 do 26!) Polacy grali po prostu zdyscyplinowanie – i czysto! Skończyliśmy bez kartek – Holendrzy faulowali zresztą równie rzadko. Ostateczne zwycięstwo, już indywidualnie, odniósł nowy selekcjoner podczas konferencji prasowej. Był opanowany, racjonalny, rzeczowy i cierpliwy. Okazuje się, że naszym graczom potrzebna była siła spokoju faceta, który nie musi wszystkim udowadniać na każdym kroku, że to on rządzi. Jan Urban sprawia wrażenie człowieka spolegliwego. Wie, że jego rolą nie jest nauczanie futbolu, ale zarządzanie drużyną, a tej sztuki, jak sam wyznał, nauczył się od Leo Beenhakkera jako jego asystent.
Martwi jednak to, że reprezentacja Polski największy problem często miała z tym, żeby przestrzegać słynnej „zasady Małysza”: oddać dwa równe skoki. Ergo, po świetnym meczu rozegrać drugi równie dobry w kilka dni później. Nic nam nie dał sensacyjny remis z Hiszpanią na Euro w 2021, bośmy kolejny mecz ze Szwedami przegrali. Założycielski mecz kadry Adama Nawałki, zwycięstwo z mistrzami świata Niemcami w październiku 2014, wywołało euforię na ledwie kilkadziesiąt godzin, bośmy w następnym meczu nie umieli pokonać u siebie Szkotów. W literaturze krytycy często powołują się na regułę: druga książka jest najważniejsza, bo potwierdza klasę autora albo dowodzi, że już w debiucie się wyprztykał z całego talentu lub też osiągnął sukces dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności. Tymczasem test drugiego meczu Jan Urban zdał niemal wzorowo. Przez godzinę Polacy grali koncertowo. Jakub Kamiński wreszcie nie tylko biegał jak szalony, ale robił to z sensem i efektywnie – od jego genialnego odbioru w pressingu zaczęła się pierwsza akcja bramkowa, trzecią sam dobił. Niemrawy Lewandowski dostał takie podanie od Zielińskiego, że po prostu nie mógł nie trafić dla kadry po raz osiemdziesiąty szósty. Reszta też grała bezbłędnie, z werwą, z polotem, z agresją – aż tu nagle. Zmiany, które przyniosły remis w Holandii, tym razem niepokojąco obniżyły jakoś drużyny. Polacy stanęli, oddali piłkę i tylko VAR wyratował nas przed stratą punktów – nie lekceważyłbym tej fatalnej końcówki z Chorzowa, bo wyglądało to, jakby euforia i efekt „nowej miotły” nagle się skończyły, wróciły stare demony i okazało się, że za Urbana też potrafimy grać tak kiepsko jak za późnego Probierza.
Fot. Mateusz Porzucek / Press Focus
