Skopani i okpieni
WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok
Michał Probierz podał się do dymisji. Zdecydował o tym nie foch Lewandowskiego, ale vox populi, słyszalny na trybunach w Helsinkach i Żylinie. Selekcjoner nagle zastąpił w kibolskiej Polsce Tuska na stanowisku wroga publicznego numer jeden, a z tym już naprawdę trudno wytrzymać, zabrakłoby whisky, żeby się uodpornić na zmasowany hejt. Przekaz wieczoru na trybunach w Heelsinkach i Żylinie był jednoznacznie wrogi. Wrócił evergreen trzydziestolecia: „Jebać PZPN”, dodatkowo wzbogacony o chóralne „Probierz, wypierdalaj!”.
W sporze między selekcjonerem kadry seniorskiej a Robertem Lewandowskim naród jednoznacznie opowiedział się po stronie naszego najlepszego piłkarza. Kadra w tych okolicznościach była skazana na klęskę, skonfundowana, niewyraźna, z każdą kolejną minutą mniej wiedząca, co grać – jak aktor, który nie wie, czy występuje w komedii, czy w horrorze, więc na wszelki wypadek gra wycofany. Tego wyniku i tej gry po prostu nie dało się obronić, pomimo najszczerszych chęci. Po całkiem żwawym początku, kiedy nasi oblegali gospodarzy i parę razy sprawdzili renomę Lukasa Hradeckiego, przyszła pora na trzeźwiący sabotaż Skorupskiego. Nasz bramkarz wykonał taki numer, że zacząłem mieć wątpliwości co do celu wyjazdu naszej drużyny: pojechali wygrać, czy tylko zwolnić trenera.
Kaca po Finlandii pojechałem wyleczyć w Żylinie, ale to był fatalny pomysł, bo trzeźwy umysł nie zniósłby kolejnej reprezentacyjnej wtopy, tym razem na poziomie młodzieżowym. Idealny przeciwnik do tego, by przerwać klątwę mistrzowskiej triady – mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor – czyli nieszczególnie groźna Gruzja też była poza naszym zasięgiem. Kibice dodawali sobie animuszu mocarstwowym „Gramy u siebie!”, ale poziom energii kadry orlików spadał jak promile we krwi fanów polskiej reprezentacji.
Naród ogorzały ze zmęczenia niskoprocentowym piwem (te słowackie desitki to tylko dla podtrzymania rauszu, o który się zadbało po drodze) w pierwszej połowie jeszcze zdzierał gardła, jeszcze przy hymnie dziarskość wyprzedzała marskość, ale w drugiej części nastrój opadł, bo alkohol wietrzał, a po te liche piwka długa kolejka w bufecie. Kibice niedopici zrobili się agresywni – samozwańczy zapiewajło, który uparcie wzywał wszystkich prawdziwych Polaków, aby wstali i śpiewali, dostał w zęby i natychmiast doskoczyli do siebie jego obrońcy i adwersarze; Polacy są perfekcyjni w dzieleniu się po równo na zwaśnione plemiona. No i zrobiło się ciekawiej, a już na pewno waleczniej na trybunach niż na boisku, jak w tym żarcie o Krzyżakach, którzy przybywają pod Grunwald i zdziwieni zauważają, że bitwa już trwa, bo Polacy zaczęli bez nich. Tym razem krzyżacy byli z Kaukazu, mieli na plecach białe płachty z czerwonymi krzyżami gruzińskimi, ale patrzyli równie zdziwieni, jak Polacy biją się i kopią; słowaccy stewardzi spoglądali na to z niepokojem, ale nie wtrącali się w wewnętrzne sprawy państwa polskiego; dopóki to była wyraźnie bratobójcza potyczka, interwencji zabrakło. W końcu Polacy szybko się zmęczyli i przeszli na fazę werbalną – zaczęli sobie tłumaczyć, kto kogo nazwał pedałem i ile razy, i dlaczego ma wypierdalać tam, gdzie Probierz, aż wreszcie wszystko rozeszło się po gościach, znaczy, po sektorze gości.
Kibice stracili zęby, piłkarze stracili gola i znowu odnalazł się wspólny wróg w postaci pezetpeenu. „Jeboł! Jeboł!!”, ktoś tam nagle zakrzyknął do sędziego, pomyślałem kto kogo znowu jeboł i co to za frakcja regionalna na trybunie, ale kumpel mi wytłumaczył, że źle usłyszałem, tym razem ktoś po angielsku zaczął domagać się żółtej kartki – „Yellow!!!”. Faktycznie, była kara indywidualna, ale Gruzini nadal nas kopali i nas okpili, a myśmy wszystko pokpili; oglądanie tego meczu to była kara zbiorowa.
W miazmatach przetrawionych destylatów podlanych piwem i oparach stężałego absurdu straciliśmy frajerskiego gola w doliczonym czasie gry i przegraliśmy z Gruzją, jak wcześniej z Finlandią. „Jesteśmy wszędzie tam, gdzie nasza Polska przegrywa!”, zaintonowałem, ale nikomu już nie było do śmiechu ani do bitki. Polscy piłkarze byli zgnębieni, zmiętoszeni, przeżuci i wypluci – orliki poszły w ślad za orłami, nikomu nie udało się wzbić do lotu, byliśmy bezradni jak pisklęta, które wypadły z gniazda.
Jeśli to ma być przyszłość polskiego futbolu, to lepiej, żeby jej wcale nie było, lepiej, żeby to polski futbol zmarł po nieudanej reanimacji zamiast tego biednego kibica ze stadionu w Helsinkach. Skauci przybyli na ten mecz do Żyliny, wszak Euro U-21 to wielkie targi transferowe, pewnie wyszli z pustymi notesami najpóźniej wtedy, gdy nasz skrzydłowy przyjmował podanie - nie dość, że ręką, to jeszcze w aut boczny. I to właśnie takie szczegóły, irytujące i niewymuszone błędy techniczne pozbawiają mnie nadziei na to, że z tej mąki będzie chleb.
Jeden Fornalczyk dowiódł, że ma drybling i dynamikę wyrastającą poza ekstraklasę (Widzewie, brawo za transfer, ale trudniej będzie tego gracza do startu sezonu utrzymać niż było go kupić), dwoił się i troił, dopóki trener Majewski go nie ściągnął w końcówce. Okazało się, że była to zmiana tragiczna w skutkach, ale o tym selekcjoner powinien wiedzieć – że Fornalczyk nawet na wyczerpanych bateriach jest bardziej pożyteczny dla drużyny niż świeży Rakoczy. Boli ten wynik, bo piłkarsko nie byliśmy od Gruzji gorsi, zabrakło szczęścia na boisku i rozumu na ławce trenerskiej. Jutro z Portugalią będzie ciężko, we wtorek z Francją ekstremalnie – to Francuzi, zakwaterowani w przystadionowym hotelu żylińskim, będą grali u siebie.
Widoki na przyszłość są blade, ale przynajmniej widok na Małą Fatrę z trybuny zachodniej wspaniały – warto się wybrać na mecz o honor (w tej kategorii zawsze byliśmy najlepsi).