Sport

Skandal pod Jasną Górą

KOMENTARZ „SPORTU” - Kacper Janoszka

To, co wydarzyło się w piątek w Częstochowie, całkowicie zaprzeczyło ideałom współczesnego żużla. Obecnie speedway balansuje na granicy widowiskowości i... bezpieczeństwa. Kibice chcą oglądać ciekawe zawody, w których jest mnóstwo mijanek, na torach, które są przystosowane do tego, aby żużlowcy mogli nabierać prędkości na całej szerokości. Zawodnikom zależy natomiast na tym, żeby bezproblemowo rozpocząć i zakończyć zawody, żeby nie ulec kontuzji, która wykluczyłaby na dni, tygodnie, miesiące, podczas których nie zarabiają pieniędzy, bo nie zdobywają punktów. Znalezienie złotego środka jest ideałem, do którego dążą organizatorzy. Jasne, najprościej jest zapewnić zawodnikom bezpieczeństwo, co może odbić się na... atrakcyjności zawodów. Wówczas fani są mniej zadowoleni, ale przynajmniej zdrowie żadnego z zawodników nie jest zagrożone.

Problem pojawia się wtedy, gdy nie ma balansu i na torze jest absolutnie niebezpiecznie. Wówczas nikt nie jest zadowolony. Zawodnicy są narażeni na uszczerbek na zdrowiu, a kibice, zamiast oglądać ciekawe zawody, widzą notoryczne upadki, wykluczenia, doświadczają zbyt długiego meczu, modląc się, żeby ich ulubieńcy przetrwali na trudnej nawierzchni. Do takich sytuacji absolutnie nie wolno doprowadzać! Sędzia i komisarz z ramienia Głównej Komisji Sportu Żużlowego, gdy warunki na torze sprawiają, że zawodnicy są w realnym niebezpieczeństwie, podejmują jedyną słuszną decyzję, czyli odwołują zawody. Tak przynajmniej jest zazwyczaj. Wydawało się, że tak się stanie w piątek w Częstochowie, ale z jakiegoś nieznanego (a nawet gdyby był znany, byłby niezrozumiały) powodu, osoby decyzyjne stwierdziły, że w fatalnych warunkach zawodnicy wyjadą na tor.

W Częstochowie w piątkowy wieczór mocno się rozpadało. Ulewa spowodowała, że mecz ze Spartą Wrocław został opóźniony. Parę osób funkcyjnych... zamiatało wodę z toru. Plandeka była rozłożona tylko na prostej startowej, cała reszta toru była odsłonięta. W końcu padać przestało, wodę z nawierzchni udało się wymieść, ale przecież zdążyła już przesiąknąć. Deszcz sprawił, że tor nie nadawał się do płynnej jazdy. Sędziemu Bartoszowi Ignaszewskiemu i komisarzowi toru Tomaszowi Walczakowi nie drgnęła powieka, gdy w 4. biegu Bartosz Kowalski upadł na tor w dość kontrolowany sposób (zrobił to mądrze, ratując się przed kontuzją), za co został wykluczony i zobaczył czerwoną kartkę. Panowie mogli zinterpretować tę sytuację, jako sygnał do zatrzymania zawodów. Zdecydowali inaczej. Później na tor upadali też Franciszek Karczewski i Krystian Gręda. W końcu jednak dotarliśmy do 8. biegu, najważniejszego…

Właśnie po 8. gonitwie wynik meczu może zostać oficjalnie zaliczony. Tak stanowi regulamin. Wydawało się, że w takich warunkach sędzia i komisarz toru po tym wyścigu po prostu zaakceptują fakt, że mecz należy zakończyć. Podczas tego biegu wydarzyło się wiele. Najpierw groźnie na tor upadł Kacper Woryna po starciu z Artiomem Łagutą. Jego motocykl wjechał w dmuchaną bandę, przez co była długo naprawiana. W powtórce, podczas czwartego okrążenia, upadł z kolei Łaguta. Decydenci dostali więc kolejne dwa powody do uchronienia zawodników przed kontuzjami, bo szczęśliwie do tego momentu żaden z nich mocno nie ucierpiał. Mimo tego spotkanie się nie zakończyło, co niemal doprowadziło do tragedii.

Przez fatalne warunki w 14. biegu Philip Hellstroem-Baengs zderzył się z Maciejem Janowskim. Szwed nie był w stanie opanować motocykla, przez co wbił się w Magica, gdy ten się absolutnie tego nie spodziewał. Obaj zaliczyli przerażające upadki i tylko cud sprawił, że wrócili do parku maszyn, a nie pojechali do szpitala w karetce. Janowski był wściekły, spuchła mu kostka. Zjeżdżając z toru, gdy siedział na przyczepce, która miała go zawieźć do parku maszyn, zaczął wykłócać się z komisarzem Walczakiem. Kłótnia nie trwała długo, ale była soczysta. Janowski nie utrzymał nerwów na wodzy i rzucił niezidentyfikowanym przedmiotem w stronę oponenta w sporze - nie trafił go. Być może nie wszyscy mogą uznać zachowanie Janowskiego za godne, ale… ja go rozumiem. Ludzie oglądający zawody z boku, widząc, że na tor co chwilę upadają kolejni zawodnicy, że robi się coraz bardziej niebezpiecznie, decydują o tym, że inni ludzie narażają na tym torze zdrowie. Janowski musiał być wściekły, nie był w stanie zrozumieć postępowania sędziego i komisarza, którzy dopiero po tym incydencie zdecydowali się na zakończenie spotkania. Janowski wywołał wstrząs dla dobra wszystkich, choć zanim mecz przedwcześnie się skończył, zobaczył… czerwoną kartkę. Taka jest cena za odezwanie się (być może zbyt brutalne) w słusznej sprawie.

Sędzia oraz komisarz toru niemal doprowadzili do kontuzji wybitnego żużlowca Macieja Janowskiego. Fot. Grzegorz Misiak/PressFocus