Sędzia od śląskich derbów
Rozmowa z Sebastianem Jarzębakiem, który zakończył karierę arbitra szczebla centralnego
50 lat minęło jak jeden dzień.... Nie do wiary, że popularny „Abraham" oznacza koniec kariery Sebastiana Jarzębaka na ligowych boiskach.
- Niestety, to koniec pewnego etapu w moim życiu – jako sędziego szczebla centralnego. Osiągnąłem metę na boiskach ekstraklasy prowadząc w Łodzi spotkanie Widzewa ze Stalą Mielec (2:1). To był wymarzony i symboliczny finał mojej przygody z gwizdkiem.
Ile meczów pan sędziował?
- Nigdy nie byłem mocny w statystykach. Z reguły od dziennikarzy dowiadywałem się o tym ile mam meczów czy o jubileuszach. Statystyki mówią jednak, że jako główny miałem około 400 meczów na szczeblu centralnym.
Fizyczność już dawała znać o sobie?
- Gdyby jeszcze rok-dwa lata temu ktoś mi powiedział, że muszę skończyć, to bym się oburzył. Byłem w znakomitej formie fizycznej i psychicznej, jednak w pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że pewnych rzeczy nie przeskoczysz. Podświadomie przygotowywałem się do tego. Fizycznie, motorycznie nie odstawałem od wymagań stawianych sędziom najwyższego szczebla. Mógłbym dzisiaj wyjść i zaliczyć test bez problemów, ale obciążenia meczowe czy treningowe dawały się już we znaki. Regeneracja była wolniejsza, więc i głowa dostawała swoje sygnały. Z drugiej strony nie dociera do mnie, że to już koniec. Najbardziej mnie ta sytuacja uderzy pewnie na wiosnę, jak moi kumple będą ruszać „na ligę”, a ja zostanę w blokach. Cieszę się jednak, że jeszcze dwa lata mam możliwość bycia sędzią VAR.
Czyli jeszcze zobaczymy sędziego Jarzębaka na polskich boiskach?
- Kończę na szczeblu centralnym, ale zamierzam nadal sędziować w okręgu, by utrzymać formę. Od klasy okręgowej w dół można sędziować bez limitu wieku, do kiedy zdrowie dopisze. Oczywiście będę zdawał testy, będę poddawany egzaminom fizycznym i teoretycznym, choć wymagania będą już mniejsze niż w lidze.
Co dało panu sędziowanie?
- Niesamowitą satysfakcję. Czasami ze szczebla centralnego jechało się do okręgu i tam była największa przyjemność, bo – nie urażając nikogo – nie były to mecze tak wymagające jak np. wobec presji mediów. Ludzie wiedzieli, że przyjeżdża sędzia z centrali i witali cię jak mistrza świata. Zawodnicy współpracowali, słuchali się... Tak, to była przyjemność i dobry balans z meczami ekstraklasy, gdzie wiedziałeś, że każda pomyłka, najdrobniejszy błąd może zakończyć się medialną burzą.
Jak sędziowie radzą sobie z sytuacją, gdy znają się bliżej z prezesem, trenerem, działaczem, zawodnikiem. Wolno wam się spotykać na stopie prywatnej?
- Wszystko musi mieć swoje granice, a w czasach, jakie mamy, w epoce social mediów, to praca sędziego wymaga ostrożności, rozwagi. To co wydaje się całkowicie naturalne, że spotkam się z kimś znajomym, wypijemy kawę, zamienimy parę słów, kilka zdań, jeśli wyjdzie na zewnątrz może być sporym problemem. Jeśli mógłbym coś zasugerować, to lepiej szukać sobie znajomych w neutralnym gronie lub ze środowiska sędziowskiego albo rodzinnego. Nie byłem zawodowym sędzią, miałem inne grono znajomych, tym bardziej nie czułem potrzeby spotykania się z kimś z futbolowych sfer. Trzeba jednak bardzo uważać i raczej utrzymywać, że tak powiem bezpieczne znajomości.
Paparazzi próbowali pana namierzyć, wtargnąć w pana świat?
- Na szczęście nie byłem na tyle popularny, żeby na mnie polować, robić mi zdjęcia. Są dużo ciekawsze nazwiska w naszym środowisku, bardziej medialne, które dodają czytelników lub kliknięć, ale trzeba się liczyć, że wychodząc na miasto możesz zostać sfotografowany. To jest ta ciemniejsza strona medalu.
A jak wygląda sytuacja z sędziowaniem tam gdzie się mieszka lub się urodziło?
- Mieszkam w Piekarach Śląskich, ale należę do podokręgu Katowice. Jest tak przyjęte, że jako sędzia ze Śląska mogłem sędziować tylko mecze derbowe. Natomiast jeśli jedna drużyna była ze Śląska, a druga na przykład z Łodzi, to już nie. Ale derbów prowadziłem sporo. Chłopcy się śmiali, że jak widzieli w pierwszej lidze spotkanie derbowe, to z góry wiedzieli, kto je będzie prowadził. Można powiedzieć, że byłem sędzią od derbów na Śląsku. Miałem nawet przyjemność sędziowania Wielkich Derbów Ruch – Górnik.
Nie obawiał się pan, że zabrzanie wytkną panu miejsce urodzenia?
- To był mecz pucharowy i miałem pewne obawy, bo urodziłem się w Chorzowie, ale podjąłem rękawicę. Ucieszyłem się nawet widząc delegację. „Wyczyściłem” głowę i sędziowałem, natomiast koledzy już miesiąc wcześniej wiedząc, że Ruch zagra z Górnikiem śmiali się, że „Jarza” to dostanie. Najpierw traktowałem to w kategoriach żartu, ale gdy obsada potwierdziła ich przypuszczenia, pomyślałem, że skoro zbliżam się do schyłku przygody sędziowskiej, to dlaczego nie podjąć się tego megatrudnego wyzwania.
Poprzeczka sędziowska w Wielkich Derbach dla każdego arbitra wisi bardzo wysoko?
- Ucieszyłem się, że zaufano mi, bo takie mecze sędziują najlepsi, wybitni sędziowie. To było bardzo miłe. Nie wystraszyłem się, tylko zadecydowałem z ochotą - biorę te derby. Potem dopiero zrobił się bałagan, gdy media wyciągnęły skąd jestem. Miałem nawet rozmowę z szefem sędziów, gdy zobaczył co się wokół dzieje. Zapytał, co ja na to, bo podobno pojawiła się w Zabrzu opcja, by zaprotestować w PZPN odwołać sędziego Jarzębaka. Odparłem - jestem gotowy - i dałem radę.
Sędziemu „wolno”, tak zwyczajnie, z sympatii komuś kibicować?
- Rozmawiałem ostatnio ze znajomym Czechem i zapytałem jak u nich ta sytuacja wygląda. Odpowiedział, że on kibicuje każdej czeskiej drużynie, która gra w pucharach. Tak samo jest ze mną – kibicuję polskim zespołom, które grają w pucharach oraz śląskim drużynom w danej lidze. Ale to znów jest „urok” bycia sędzią, czyli wyzbycie się sprzyjaniu jednemu klubowi, bo musimy być neutralni.
Istnieje w środowisku zazdrość, że ktoś inny sędziuje jako główny?
- Może tak być. To jest normalne, ludzkie. Z takimi myślami trzeba sobie jednak umieć radzić. Nie patrzeć na kolejkę, że ja pojadę „tylko tu”, a tam, gdzie chciałbym, delegowany jest kolega. Ja zawsze spokojnie czekałem, gdzie mnie wyślą. Ważne było, że mam mecz. Ostatnio z racji mojego doświadczenia dostawałem pierwszoligowe mecze o dużej randze. Tam też były topowe spotkania, szczyty kolejki. Cieszyłem się z każdego z nich.
Proszę opowiedzieć o pana najbardziej spektakularnych... wpadkach.
- Pracuję w szkole średniej w Bytomiu i co roku mamy Dzień Maturzysty. I proszę mi wierzyć, że nie ma kabaretu maturzystów, który nie żartowałby z różnych przywar czy słabych stron nauczycieli. I nie ma w programie kabaretu maturzystów skeczu, który nie poruszyłby kwestii zakończenia przez mnie ligowego meczu w 80 minucie. To już jest standard. Bardzo śmieszny notabene. Wielu uczniów dopiero wtedy dowiaduje się, że jestem sędzią, bo młodzież ma różne zainteresowania.
To przypomnijmy mecz, który urósł do rangi anegdoty!
- W 2010 roku prowadziłem spotkanie kieleckiej Korony z GKS-em Bełchatów. To był wtedy mecz na szczycie ekstraklasy. 12. kolejka, późna jesień, grały chyba druga z trzecią drużyną. Byłem szczęśliwym posiadaczem nowego sporttestera, „Polara”, którego wszystkich funkcji jeszcze nie poznałem. W trakcie gry wpadł na mnie Małkowski, trącił w rękę i widocznie wtedy poprzestawiały się w mechanizmie funkcje, które mi przerwy zaliczyły w poczet meczu. Padły jedna po drugiej wszystkie funkcje, jak w katastrofie lotniczej, jedna awaria wywołała następne. Zegarek przestał działać jak należy, padła nasza sędziowska komunikacja „Vokkero 2”, a w dodatku sędzią technicznym był pierwszy raz ze mną chłopak, który nie załapał naszej komunikacji zanim zestaw przestał działać. Chodziło o to, że już w 75 minucie ustaliłem ile minut doliczymy do regulaminowego czasu, podczas gdy normalnie ustalaliśmy to na 5 minut przed końcem meczu. „Nowy” pomyślał, że w moim zespole tak to funkcjonuje, że już 15 minut przed końcem daje się sygnał o ile dłużej potrwa mecz. Tak więc parę rzeczy naraz się wysypało, abstrahując od tego, że mecz był po moim osobistym dramacie, gdy zginął mi ojciec w wypadku samochodowym i wróciłem do sędziowania po miesięcznej przerwie. Myślałem, wychodząc na boisko, że psychicznie jestem gotowy do sędziowania.
A nie był pan?
- Myślę, że też mogło to mieć wpływ na mój błąd. Do dziś pamiętam nienaturalną ciszę na stadionie, gdy odgwizdałem koniec meczu w 80 minucie. Zastanowiło mnie tylko - co jest grane? Jak kończysz mecz, to przecież inne są emocje trybun, jedni się cieszą, inni coś krzyczą, są gwizdy, a tu nic. Był gwizdek, wszyscy na mnie patrzą i jak makiem zasiał. Błyskawicznie przez głowę przeleciała myśl, że coś jest nie tak. Ale nie mam komunikacji, za to zawodnicy krzyczą – dlaczego tak wcześnie? Pobiegłem do asystenta, a on tylko „Seba, Seba, co ty robisz? Przecież jest dopiero 80 minuta!”. Dalej do mnie to nie docierało, dopiero jak mi pokazał stadionowy zegar, nastąpił szok. Wszystko trwało może 45 sekund, puściliśmy mecz dalej, tymczasem do dzisiaj wielu myśli, że skończyliśmy mecz, podaliśmy sobie ręce i poszliśmy do szatni. No a mecz został dograny do końca i tak powstała fajna anegdotka.
To była ta największa wpadka?
- Największa, która miała wpływ na moje losy sędziego, to wpadka, która dziś, w dobie VAR-u, nie miałaby prawa się zdarzyć. Dużą cenę za nią zapłaciłem. Podczas meczu Wisły Kraków z Legią byłem sędzią bramkowym z eksperymentalnym jeszcze wtedy w Polsce programem. To był dopiero drugi mój mecz w tej roli, bardzo ważny dla układu tabeli. Artur Jędrzejczyk wygarnął piłkę już zza boiska - przekroczyła linię końcową o 22 centymetry - i po tej sytuacji padł gol dla Legii. Po prostu „Jędza” prawie mnie staranował, więc odskoczyłem, ale znalazłem się w martwym punkcie, jak widok w lusterku samochodowym, a zgodnie ze sztuką – o czym dowiedziałem się potem na szkoleniu – powinienem odskoczyć w bok i dalej obserwować lot piłki. Tymczasem zachowałem się naturalnie – najeżdżał na mnie „pociąg”, to uciekłem do tyłu. Piłka była w powietrzu, wtedy straciłem nad nią kontrolę, a nie mając pewności czy przekroczyła linię boiska, nie dałem odpowiedniego komunikatu głównemu, którym był Hubert Siejewicz.
Za to został pan znienawidzony przez kibiców „Białej gwiazdy”...
- Uznałno bramkę, która nie powinna być uznana, gdyż piłka wcześniej opuściła boisku i już zza linii została dośrodkowana. Legia wygrała 2:1 na Wiśle i zdobyła bardzo ważne punkty. Czas goi rany i nabiera się do tego dystansu, ale wtedy...
Jak pan się resetuje po tak trudnych meczach?
- Mecz na tym poziomie to przede wszystkim wysiłek psychiczny. Z czasem moja psychika się przygotowała, dostosowała. Wiek, doświadczenie też zrobiły swoje.
Sędziowie korzystają z porad psychologa?
- Mamy psychologa sportowego, ale każdy też wytworzył sobie swój system zarządzania głową. Ja cieszę się i sam siebie doceniam po dobrze prowadzonych zawodach, ponieważ nikt inny cię nie pochwali. Tak powinno być, bo za chwilę może przyjść taki mecz, może po pięciu kolejnych dobrych, że zrobisz „babola” i wszyscy „pojadą” z tobą równo do spodu. Wtedy potrzebna jest siła, która nie pozwoli ci pomyśleć, że jesteś najgorszy na świecie, tylko musisz powiesz sobie: „dobra stary, miałeś tych pięć dobrych meczów, a teraz wpadka, no ale w końcu jesteś tylko człowiekiem”. No więc każdy ma wyrobione narzędzia, by sobie radzić w takich sytuacjach, ale mimo wszystko nie jest łatwo. Szczególnie przy poważniejszych gafach.
Jak się zaczęła pana przygoda z gwizdkiem? Nie chciał być pan piłkarzem?!
- Każdy chciał być, ale byłem z grupy, która miała mniej talentu. Oczywiście kopałem piłkę w chorzowskich klubach, marzyłem jak każdy chłopak o karierze. W szkole średniej grałem w chorzowskim Konstalu, to był poziom dzisiejszej okręgówki – notabene pamiętam nasze seniorskie mecze z rezerwami Ruchu. „Niebiescy” byli wtedy potęgą w kraju, więc połowa składu w ich rezerwach to była pierwsza liga (dzisiejsza ekstraklasa). Dla nas, chłopaków z Konstalu, było nobilitacją grać z gwiazdami polskiej piłki, a jeszcze, gdy graliśmy równorzędne mecze i padały jakieś remisy, to było wow...
I mimo to wybrał pan mniej „prestiżowy” kierunek?
- Podczas sparingu z Naprzodem Lipiny doznałem kontuzji. Chorzów sąsiaduje z Lipinami „przez ulicę”, nasze mecze zawsze były niesamowicie zażarte, a ja należałem do najbardziej ryzykownie grających prawych obrońców, zgodnie z zasadą, że piłka może przejść, przeciwnik już nie. Głowę też wsadzałem jak Andrzej Szarmach – tam gdzie diabeł nogi by nie wsadził. Starsi mnie ostrzegali – kiedyś się na tym przejedziesz i wykrakali. Dostałem kopa w nos, był mocno potrzaskany, był krwotok, co mnie wyeliminowało na dłużej z gry. W tym czasie koledzy namówili mnie na sędziowanie i tak zostałem arbitrem.
Ktoś w rodzinie miał też styczność z gwizdkiem?
- Nikogo nie było. Człowiek czasami nie zdaje sobie sprawy, jakie drzemią w nim talenty. U jednych są głębiej zakopane, u innych płycej, myślę, że w sędziowaniu odnalazłem się, choć początki były próbą charakteru. Nie jest tajemnicą, że pierwsze dwa-trzy lata sędziowania to jest szkoła życia. Rozpoczyna się od trampkarzy, juniorów, seniorskich B klas, A klas. Tam następuje weryfikacja umiejętności, także głowy – albo się nadajesz, albo nie. Sędziujesz starym wygom, a sam dopiero zaczynasz, uczysz się i nawet nie jesteś pewny czy chcesz to robić. Sztuką jest, by nie zdradzić się, że jesteś sztubakiem, bo ci wejdą na głowę. A dodatkowy stres wywołują trybuny, bo wiadomo, wszyscy w Polsce znają się na piłce i na przepisach.
Pana zaliczył te testy celująco?
- Jak się zahartujesz, nie zniechęcisz, czerpiesz przyjemność z sędziowania, to będziesz zaliczał kolejne szczeble. Dlatego uważam, że najtrudniej było na początku, bo na Śląsku jest najwięcej sędziów w Polsce. Tu jest największa konkurencja, stąd jest najtrudniej wydostać się wyżej. Na Śląsku jesteśmy świetnie przygotowani i wyszkoleni. A jak już wydostałem się z trzeciej ligi, to rywalizowałem z sędziami z całej Polski. Aż dotarłem na szczyt, czyli do ekstraklasy. Uważam, że wyciągnąłem z sędziowania bardzo dużo. Dlatego z dużą satysfakcją poprowadziłem ostatni mecz jako sędzia główny w ekstraklasie, który był zwieńczeniem mojej kariery. Odszedłem na moich warunkach. Niepokonany zakończyłem sędziowską przygodę.
Międzynarodowym arbitrem nie chciał pan zostać?
- I to jest ciekawostka, o której mało kto wie. Kto będzie sędzią międzynarodowym wybierali między mną a... Szymonem Marciniakiem, Proszę sobie wyobrazić z kim mi przyszło rywalizować! Jak widać, oceniający postawili na właściwego konia. Szymon nawet w jednym z wywiadów powiedział, że z Jarzębakiem musiał się przepychać. To było miłe. Uważam, że to najlepszy polski sędzia w historii i jeden z najlepszych na świecie.
Syn lub córka nie chcą pójść w ślady taty?
- 15-letnia Julia jest bardziej humanistką, interesuje się historią. Ksawery z kolei trenuje w piekarskiej szkółce piłkarskiej. Ma bardzo dużą wiedzę o naszym środowisku. Rzuca nazwiskami jak z rękawa. On mnie dokształca, zna wyniki chyba wszystkich lig w Europie. Ostatnio mi powiedział, że sędzią na pewno nie zostanie, bo chce być piłkarzem, więc zobaczymy. Trzymam kciuki!
Rozmawiał Zbigniew Cieńciała
Sebastian Jarzębak poprowadził cztery setki meczów na szczeblu centralnym. Fot. Krzysztof Tomala/PressFocus
CZY WIESZ, ŻE...
◾ Sebastian Jarzębak pierwszy mecz na szczeblu centralnym poprowadził w wieku 31 lat w sierpniu 2006 roku. Było to spotkanie I rundy Pucharu Polski pomiędzy Okocimskim Brzesko i Drwęcą Nowe Miasto Lubawskie (6:0). Tydzień później prowadził mecz II ligi (drugi poziom rozgrywkowy) Miedź Legnica – ŁKS Łomża (0:0).
◾ W ekstraklasie zadebiutował 5 maja 2009 roku w spotkaniu 26. kolejki pomiędzy Arką Gdynia a Śląskiem Wrocław. Mecz zakończył się remisem 3:3. Pokazał wtedy 6 żółtych kartek i czerwoną, w końcówce za drugą żółtą obrońcy gdynian Łukaszowi Kowalskiemu. Podyktował też karnego dla wrocławian. W tym samym sezonie poprowadził jeszcze spotkanie Jagiellonia – Polonia Warszawa (2:1).