Sport

Rekordy opaczności

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło. Kumpel z Bielska, zdolny elektronik i początkujący grotołaz, skonstruował urządzenie pomiarowe, które jakimś cudem nieprzerwanie nadaje z odległego grajdołka w Tatrach Zachodnich, pomimo braku jakiegokolwiek zasięgu. Akurat byliśmy po robotach przodkowych w przepięknej jaskini w Górach Choczańskich, gdy zajrzawszy na pomiary przy kolacji wrzasnął: „Będzie rekord!” i potem już nie spał do rana, z ekscytacją spoglądając na dane temperatury z Kotła Litworowego. Rekord zaiste padł, 17 lutego 2025 przed świtem termometr odnotował -41,13 stopnia Celsjusza na dnie kotła, czyli o pół stopnia mniej niż odnotowano niemal 100 lat temu w Kotlinie Żywieckiej.

W radość tropicieli mrozowisk z powodu znalezienia nowego polskiego bieguna zimna rychło wkradła się konfuzja, bo ludożerka zaczęła wyciągać z tego opaczne wnioski, a denialiści klimatyczni natychmiast podnieśli raban: „Ha! I gdzie ten wasz efekt cieplarniany! Globalne ocieplenie? Ściemniacze! Mamy zimę, jakiej najstarsi górale nie pamiętają!”. Dowcip polega na tym, że kiedyś czterdziestka pękała w mieście, a teraz trzeba było wieloletnich starań i poszukiwań meteorologów, aby wysoko w górach znaleźć coś w rodzaju „jeziora mrozu”, zastoiny lodowatego powietrza na dnie Doliny Litworowej, by tak rzec poetycko: mikrej kropelki zimna w oceanie ciepłoty. Tej nocy, kiedy wysoko w Tatrach padał rekord, przebierałem się po wyjściu z dziury na mrozie i jakoś fujara mi nie odpadła, było ledwie -8, śnieg ledwo zaczął poskrzypywać pod podeszwami. Tak oto wyciąganie błędnych wniosków i mylne uogólnienia mąci we łbach mas.

Analogiczną sytuację mamy z chorzowskim rekordem frekwencji na Stadionie Śląskim. Owszem, „Kocioł Czarownic” pękał w szwach, padł historyczny wynik frekwencji w polskiej piłce klubowej, na trybunach zgromadziło się około 54 tysiące ludzi - najwięcej nie tylko w XXI wieku, ale od kiedy wprowadzono kołowrotkowy system liczenia widowni i obowiązkowe krzesełka na trybunach. Wcześniej liczono „na oko”, więc wszelkie dwudziestowieczne rekordy należy traktować z niejaką rezerwą, choć wiadomo, że na ławkach i bez sektorów buforowych dało się upchać dwa razy więcej gawiedzi - zatem Ruch z Gwardią w 1973 roku naprawdę mógł grać przy 85 tysiącach, Górnik z Austrią Wiedeń w 1963 roku przy 120 tysiącach, podobnie jak Brazylia z Urugwajem na Maracanie (legendarne 200 tysięcy). Jak się jeszcze bajtli dawnym obyczajem wprowadzało za friko, albo otwierało bramy stadionu po pierwszej połowie (tak to działało na przykład przy Cichej jeszcze w latach 80.), to policzyć luda nie sposób, a zatem rekordy widowni z czasów Króla Ćwieczka należy uznać za mityczne i nieweryfikowalne. To trochę jak zabawa zwaśnionych stacji telewizyjnych w obliczanie tłumu na marszach poparcia lub zaparcia, jedni liczą do miliona, inni do 100 tysięcy, policja jak zwykle myli się w rachunkach, ostatecznie więc obowiązuje średnio precyzyjny wzór na prawdę, która leży pośrodku.

Tak, czy owak, brawo „Niebiescy”: po raz ostatni więcej ludzi oglądało mecz ligowy w Polsce pół wieku temu! Nawet w skali europejskiej to nie jest błahy wynik. Rekord to imponujący, tym bardziej jeśli brać pod uwagę jakość sportową - sobotni „Mecz Mistrzów”, choć słusznie reklamowany jako pojedynek klubów, które w sumie zdobyły 27 tytułów, czyli triumfowały w nieomal 1/3 wszystkich rozgrywek ekstraklasy - był przecież pojedynkiem ekip na drugim poziomie rozgrywkowym. I teraz znowu wkracza opaczność: zwolennicy definitywnej przeprowadzki Ruchu na Śląski powiedzą: „Ha! I co, głąby? Dalej chcecie budować nową Cichą? Jak tam by się nawet połowa tej ciżby nie zmieściła! Tylko Śląski! Stadion na miarę wielkiego Ruchu!”. 

Diabeł tkwi w szczegółach: rekordowej frekwencji sprzyjała nie tylko znakomita strategia marketingowa (w jednym z klipów promujących wydarzenie sam Robert Makłowicz podawał przepis na mistrzowską ucztę), rzadka w polskich realiach zgoda między fanatykami obu stron, umożliwiająca rezygnację ze stref buforowych, ale i determinacja wiślackich kiboli, których nigdzie poza Chorzowem na wyjazdy się nie wpuszcza. Do Chorzowa przybyło ich ponoć 20 tysięcy. Kluby pod błahymi pretekstami, najczęściej powołując się na „awarie systemów bezpieczeństwa”, blokują Wiślakom dostępu na trybuny, w rzeczywistości czyniąc to pod dyktat kibolski, bo od półtora roku świat chuligański bojkotuje fanów „Białej gwiazdy” za użycie w boju „niedozwolonego sprzętu”.

Wszystkie te okoliczności sprzyjały rekordowi odświętnemu, szara rzeczywistość ligowa oscyluje wokół kilkunastotysięcznej widowni, co i tak sytuuje Ruch w ścisłej ogólnopolskiej czołówce, ale Śląski przy takim zapełnieniu w kolejki „powszednie” świeci pustkami, jak pies jajcami na wiosnę. Futbol to teatr mas, granie przy pustych trybunach odbiera mu status widowiska, a Śląski to taki gigant, że zapełnić go co tydzień nie da rady: łysawe trybuny zawsze deprymują i ujmują wigoru. Marzy mi się oczywiście komplet na każdym meczu, a najlepiej 50 tysięcy karnetowiczów, ale na razie - stąpając po ziemi - marzę o tym, żeby wielki śląski klub wreszcie przestał być bezdomny.