Sport

Profesorowie bez dyplomów

NA DESER - Wojciech Kuczok

Łukasz Podolski w czasach, kiedy lewa noga windowała go na naukowe szczyty. Fot. Pressfocus

Ekscentryczna promocja radia -którego-nikt-nie słuchał- udała się w stu procentach. Deepfake’owy wywiad bota dziennikarskiego z botem noblowskim, czyli niejakiej Eli z Wisławą Szymborską, nieżyjącą od dwunastu lat, pokazał, co już może sztuczna inteligencja w służbie mediów i jakie wynikają z tego niebezpieczeństwa.

Otóż AI może manipulować perfekcyjnie i bezkonkurencyjnie - wskrzeszona poetka komentowała własnym głosem twórczość tegorocznej laureatki z Korei Płd. tak zmyślnie, że przyklasnął temu sam najjaśniejszy sekretarz Fundacji Wisławy Szymborskiej, Michał Rusinek. Ta kuriozalna „rozmowa” dowiodła, że w świecie symulakrów nikt nie może się czuć bezpiecznie - nie tylko szeregowi pracownicy (jak dziennikarze rzeczonego radia, którym rozwiązano umowy, bo AI może wybierać listę utworów do grania za darmo), ani pracownicy zasłużeni i legendarni (jak lektor Jarosław Juszkiewicz, którego po wielu latach Google Maps właśnie zastąpiło głosem bota), ani nawet zmarli wieszcze.

Groza i lament, do których nie mogę się nie przyłączyć, chociaż z czystej przekory dodam, że lepsza sztuczna inteligencja niż jej naturalny brak, którym grzeszy cała armia dostarczycieli kontentu, uważających się za aktywnych dziennikarzy. Dla przykładu przeanalizujmy przypadek pana pipsztyckiego z pewnego tabloidu, który w ubiegłym tygodniu postanowił zarobić na życie tekstem o wybitnym sportowcu. Owóż, ten nieborak zechciał przyciągnąć uwagę „sensacyjną” wiadomością o wykształceniu Lukasa Podolskiego; najwyraźniej algorytm podsunął Poldiego jako gorącą postać po hucznym benefisie w Kolonii. Kilkanaście dni temu dziesiątki tysięcy tysięcy fanów przyszło zobaczyć mecz, w którym Górnik Zabrze zasilony jednorazowo gwiazdami Bundesligi (między innymi Manuelem Neuerem w bramce i Matthiasem Ginterem w obronie) wygrał z FC Koeln - macierzystym klubem Poldiego. Bohater wieczoru zagrał po połowie w obu drużynach. To był hołd dla mistrza świata, najlepszej lewej nogi w historii niemieckiej piłki, człowieka, który doskonale pojął gramatykę futbolu, ale włada też biegle językami krajów, w których robił karierę – mówi po niemiecku, angielsku, polsku, śląsku, a i po turecku zagadać potrafi. Na domiar złego, pomimo „braków w wykształceniu” ekonomicznym, zdołał jeszcze podczas wciąż trwającej kariery sportowej zadbać o swoje interesy i zbić fortunę na sieci lokali gastronomicznych, czy jak kto woli, budek z kebabami. Tymczasem pan redaktor podporządkowany strategii clikbajtów, ładuje w leadzie: „Na jaw wychodzi prawda na temat wykształcenia Lukasa Podolskiego. W ogóle się o tym nie mówi, aż ciężko uwierzyć”. No jak dla mnie sensacją byłoby, gdyby przy tak zaplanowanej i konsekwentnie rozwijanej karierze piłkarskiej miał jeszcze czas na studia. W dziedzinie życia, którą wybrał, Poldi zdobył profesurę, w przeciwieństwie do pacholęcia, które próbuje mu wytykać niedouczenie. Na szczęście nie każdy ma ambicje Jakuba Józefa Orlińskiego, który chce być zarazem artystą i sportowcem, wskutek czego po swoich operowych występach (wybitnych) bisuje jako breakdancer (wybitnie przeciętny). Lukasowi wystarcza, że jedną nogą wszedł na Olimp (będę się upierał, że jego lewa noga powinna się znaleźć na liście UNESCO jako skarb Światowego Dziedzictwa) i nie potrzebował do tego analizować Goethego ani Mickiewicza.

Nie warto by się pochylać nad tym przykładem „gównodziennikarstwa”, gdyby nie dwa powody: po pierwsze - zamiast płacić za pisanie bzdur i tworzenie kaczek dziennikarskich ludziom dewastującym zawodowy etos, lepiej używać do tego darmowego bytu wirtualnego. Nie po każdym zwolnionym pismaku warto płakać. Po drugie - to dobry pretekst do pochylenia się nad kwestią edukacji polskich piłkarzy, bo wywołany do tablicy Podolski wcale nie wygląda na tle ogółu na szczególnego nieuka. Wiadomo, że młodzi piłkarze już w wieku trampkarskim stają przed dylematem – dobra szkoła średnia albo internat w szkole sportowej.

Logika podpowiada, że na maturę może przyjść czas po zakończeniu kariery, wiecznie młodzi nie będą, nie ma się co dziwić ich wyborom. Taki na przykład Kamil Glik zdążył zaliczyć maturę jeszcze przed trzydziestką, a potem nawet pociągnąć studia licencjackie, ale należy do chlubnych wyjątków. Są jednak ananasy, które decyzję podejmują znacznie wcześniej. Wojciech Kowalczyk jest żywym dowodem na to, że ustawowy obowiązek edukacji można obejść bez większej szkody. „Kowala” trudno przebić w dziedzinie wykształcenia, albowiem przerwał naukę po sześciu klasach podstawówki. Wybitny talent piłkarski i silna wątroba pozwoliły mu sięgnąć marzeń - zdobył medal olimpijski, mistrzostwo Polski a także zagrał pięć sezonów w hiszpańskiej ekstraklasie. Mimo nałogowej skłonności do biesiadowania w towarzystwie starych kumpli z Bródna, szare komórki Kowalczyka się wybroniły - wrodzona błyskotliwość, złośliwa inteligencja i bezpardonowy styl pozwoliły mu zrobić karierę felietonisty i komentatora sportowo-satyrycznego na jednym z popularnych kanałów internetowych. Kowalczyk ma refleks, bezczelność i dowcip, które utrudniały mu piłkarską karierę (trenerzy nie lubią wyszczekanych buntowników), ale w mediach są pożądane – cokolwiek by powiedzieć o jego manierach, Kowal jest niepodrabialny i lękać sztucznej inteligencji się nie musi. W przeciwieństwie do wielu osób zatrudnionych na dziennikarskich etatach, zwłaszcza w tabloidach, gdzie zamiast nad stylem, i rzetelnością zawodową, pracują nad clikbajtami.

Jeśli się skupić wyłącznie na piłkarzach znakomitych, albo takich, którzy choć dostąpili występów z orzełkiem na trykocie, wielu magistrów uczelni pozasportowych nie napotkamy. Do najsłynniejszych wyjątków należał Stanisław Terlecki, absolwent historii na Uniwersytecie Łódzkim, wybitny technicznie harcownik boiskowy i pozaboiskowy, tzw. „trudny charakter” nie pozwolił mu rozwinąć kariery na miarę talentu, a nieszczęsna słabość do destylatów ściągnęła go na dno i przedwcześnie zabiła. Historię skończył też Jacek Magiera jeszcze w trakcie ligowej kariery w warszawskiej Legii, którą po latach poprowadził jako trener między innymi w sławnym meczu Ligi Mistrzów przeciw Realowi Madryt. W przeciwieństwie do Terleckiego, Magiera to niemal flegmatyk o nienagannych manierach, podejrzewany o bycie za miękkim dla katastrofalnych w tym sezonie piłkarzy wrocławskiego Śląska. W latach dziewięćdziesiątych niebywale imponował mi Jacek Bednarz, wychowanek AKS-u Chorzów, którego oprócz ligowych boisk widywałem także w rozgrywkach uniwersyteckich na betonowym placyku przy ulicy Bankowej w Katowicach, albowiem późniejszy reprezentant Polski łączył karierę sportową ze studiami prawniczymi. Oto więc mecenas Bednarz na kilka lat przed tym, jak awansował z Legią do Ligi Mistrzów, niejednokroć musiał brać udział w ekwilibrystycznej operacji wyławiania piłki z śmierdzącej ściekami rzeki Rawy, która płynęła tuż za zbyt niskim boiskowym płotem – należało wczołgać się nad jej nurt po rurach, wychylić się i sięgnąć ręką jak najniżej.

Co do dyplomów naszego najlepszego napastnika wszech czasów, Roberta Lewandowskiego... Otóż napisał on licencjat na Wyższej Szkole Edukacji w Sporcie w Warszawie na, by tak rzec, niekoniecznie naukowo wyrafinowany temat „RL 9. Droga do sławy”. Po kilku latach, w tejże samej uczelni, obronił pracę magisterską ściśle związaną z wysiłkiem fizycznym. Ale też ciągnie się za nim sprawa „dziwnych dyplomów” zdobytych (podobno) przez niego i innych przedstawicieli świata sportu na nieistniejącej już łódzkiej Wyższej Szkole Edukacji Zdrowotnej i Nauk Społecznych. Od dłuższego czasu zajmują się tą uczelnią i jej absolwentami śledczy.

Wśród obcokrajowców też nie brak geniuszy futbolu, którzy w szkole uczęszczali wyłącznie na WF, a i tak wyszli na ludzi – Zlatan Ibrahimović w Malmoe poszedł śladem Kowalczyka, uczył się, jak „przyzlatanić” kosztem lekcji historii, wskutek czego zaczął tatuować sobie na przedramieniu numery (z datami urodzin swoich dzieci); o Auschwitz być może doczytał później.

Owóż, obycie można kupić legalnie, w przeciwieństwie do magisterek – kiedy jesteś gwiazdą, na boisku zarabiasz tyle, że wystarczy ci na wynajęcie skutecznych aniołów ogłady. Jeśli ci ona do czegokolwiek potrzebna. Bożyszczami tłumów najczęściej bowiem zostają „swoi chłopcy” z osiedla. Są i tacy, którym to nie przeszkadza w staniu się „wykształciuchami” – jak Giorgio Chiellini, o starorzymskich rysach, wybitny reprezentant Italii, magister ekonomii, czy Juan Mata, mistrz świata i Europy z Hiszpanią, chłop z dwoma fakultetami.