Sport

Porzućcie wszelką nadzieję

Najważniejsze to dać rywalowi siarczysty policzek na samym początku.

W europejskiej rywalizacji wyraźny przegrany w pierwszym meczu, który grał na własnym boisku, zawsze będzie starał się wykorzystać czas, żeby dojść do siebie. Na tyle, żeby przynajmniej spróbować pomyśleć o odrobieniu strat na wyjeździe.

Tak właśnie było z Baćką Topola. Serbowie ewidentnie wierzyli, że są w stanie odwrócić losy rywalizacji, mimo zdecydowanej porażki u siebie. Na szczęście Jagiellonia otwarła jej drzwi ze zjadliwym uśmieszkiem. Zawsze uważałem, że szybkie zdobycie bramki, tej z gatunku odcinającej tlen na samym początku gry, jest sztuką, którą warto docenić. „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie. W życia wędrówce, na połowie czasu”. Tym razem wysłannikiem Dante Alighierego był Kristoffer Hansen, który pognał do prostopadłego podania niczym wiatr we włosach i postawił Baćkę pod ścianą.

Trzeba przyznać, że Serbowie zareagowali wówczas jak mężczyźni. Po pierwsze – nie załamali rąk. Po drugie – zacisnęli zęby. Po trzecie – szybko zdobyli bramkę, która nadała jakikolwiek sens toczącemu się dalej meczowi. 

To był najtrudniejszy moment dla Jagiellonii w tym spotkaniu. Nie, żebym się chwalił, ale... wiedziałem, co się potem zdarzy! Widziałem dotąd bowiem z trybun 1654 mecze futbolowe i przerabiałem różne scenariusze. Żadna z drużyn rywalizujących w Białymstoku nie miała druzgocącej przewagi nad przeciwnikiem w umiejętnościach czysto piłkarskich, a przecież musiała zdominować rywala. Bardziej musieli Serbowie, więc to oni zaczęli wprowadzać do scenariusza wątki pełne brutalności. Te ich faule były twarde, brzydkie, bez pardonu, a przede wszystkim takie, żeby bolało. I wtedy zdarzyło się coś, co mnie ujęło: Jagiellończycy potrafili oddać. Nie płakali u sędziego, a to teraz coraz bardziej powszechna metoda, ale weszli parę razy tak, że nawet Dante w piekle zatarłby ręce. Po prostu – pokazali, że nie dadzą się podeptać, zadeptać, wdeptać, stłamsić...

Jagiellonia zaimponowała mi faktem, że była brutalna tylko na tyle, żeby dać odpór brutalności i skupiała się na grze. Nie napiszę, że duet Pululu-Imaz dostarcza wzniosłych doznań tej samej jakości co tandem Pohl-Lubański czy Bula-Marx, ale jednak to piłkarze, którzy kiedyś mogą być uważani za symbol najlepszych czasów Jagiellonii. Baćka musiała porzucić wszelką nadzieję.

Jest jednak coś, co mnie w tym meczu zdziwiło. Nie tyle na murawie, ile na trybunach. Frekwencja potrafiła tym razem zmrozić bardziej niż mróz. Wiadomo, że zimno, wiadomo, że późno, wiadomo, że środek tygodnia, wiadomo, że trzeba rano wstać do roboty, ale – na miłość boską – ile razy kibice Jagiellonii w ciągu 93-letniej historii widzieli awans własnej drużyny w europejskich pucharach?! No właśnie! Prawda jest taka, że kibice Jagiellonii tym razem jej nie pomogli. 10 tysięcy na stadionie, który pomieści 22?! Ludzie złoci... Los nie jest jednak okrutny. A być może również nie będzie pamiętliwy... Fani dostaną przecież szansę na rehabilitację.

Przed nami losowanie, cały Białystok i nie tylko zasiądzie przed telewizorami, przed nimi przecież ciepło.  Wiadomo, że rywalem będzie albo Cercle Brugge, albo Legia. Co byście wybrali? Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu? Lepsza pewność, że jedna z polskich drużyn zagra dalej kosztem drugiej, czy oczekiwanie, że może przebiją się obie? Tak czy inaczej – zobaczcie, jakich pięknych czasów dożyliśmy: pokolenia polskich kibiców przed nami nie miały takiej możliwości... I jeszcze jedno: jeśli Jagiellonia nie trafi teraz na Legię, to polskie drużyny będą się mogły zmierzyć dopiero w finale, który odbędzie się we... Wrocławiu. A na to oczywiście liczymy!

Paweł Czado