Plecy i... sznurowadła
REMANENT - Jerzy Chromik
O czym tu pisać na warszawskim bruku, przynosząc z gali „uszy pełne stuku, przekleństw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, za późnych żalów, potępieńczych swarów”.
Nie, nie, bynajmniej nie byłem na balu najpopularniejszych sportowców, bo niepiszący dłużej dziennikarz jest nikomu niepotrzebny. Od trzech lat lansuję więc nową wersję porzekadła, że prawdziwych przyjaciół poznaje się nie w biedzie, a na emeryturze. Teraz dodatkowo, tuż przed galą, trzeba mieć mocne plecy, najlepiej odsłonięte, a moje są coraz bardziej zaokrąglone. Można co prawda też zaproszenie sobie kupić za mniej lub bardziej uczciwie zarobione pieniądze. Moja ostatnia już korporacja, czyli ZUS, mi na to nie pozwala.
Nie byłem na gali 4 stycznia, a nawet nie widziałem transmisji w telewizji przepełnionej reklamami, więc nie spieram się, która powinna być Świątek, a który Lewandowski, ale i tak jestem zadowolony, bo z tygodniowym wyprzedzeniem napisałem o Aleksandrze Mirosław i polskiej ścianie płaczu, która stała się ścianą sukcesów. Przewidziałem zwyciężczynię tak, jak kiedyś reżyser Janusz Zaorski odgadł kierunek przeprowadzki Jana Urbana do Pampeluny.
– Trzeba sobie w życiu jakoś radzić – rzekł góral, zawiązując but dżdżownicą. Tym dowcipem przechodzę do sznurowadeł. To one były bowiem najważniejsze w decydujących fragmentach pojedynku Hurkacza z Fritzem w United Cup. Najpierw Amerykanin pokazał nam swoje urwane i wziął pierwszy czas. W rewanżu, przy stanie 5:4 w trzecim secie, Polak zdjął buty i skarpety. I tak chytrze wykorzystał dodatkowy czas na sznurowanie, wyprowadzając rywala z równowagi. Niewiele to dało, bo Fritz poprawił sobie wiązanie buta w tie-breaku i finałowa zabawa skończyła się naszą porażką 0:2.
A skoro już jesteśmy przy wiązaniach, no to pora na skocznię, bo „ci, co skaczą i fruwają” na swój program przez tydzień zapraszali! Starsi Czytelnicy zapewne tę czołówkę „Zwierzyńca” pamiętają. Tak zaczynał się kultowy program TV dla młodszej i starszej widowni, w którym wspaniale opowiadał o „skoczkach” i ptakach nieodżałowany Michał Sumiński.
Tegoroczny Vierschanzentournee był u nas odbierany jak... Kopfschmerzentournee. Gdzie się podziali tamci skoczkowie? Tego nie wie nikt. Niby ci sami, a jednak nie ci sami. Czy buty za ciasne, czy języki w butach za krótkie, czy inna cholera.
Wracam do butów, bo w trakcie turnieju podniesiono głośno to, o czym mówiono od pewnego czasu po cichu. Ludzie z innych drużyn przyglądają się ostatnio... językom w butach Austriaków. Podejrzanie ukryte, czyli być może kolejna nowinka mająca dać przewagę nad rywalami?
Nasi nawet w czarodziejskich butach nie byli w stanie przez ponad tydzień wyjść z progu na czas i tak naprawdę to nie można się przyczepić tylko do jednego skoczka. Aż się prosi o sparafrazowanie zdania z kultowego filmu:
– Jak ty mnie teraz zaimponowałeś, Wąsek!
Wąski, dobrze przylegający kombinezon gwarancją długiego lotu? Na razie jednak ciszej nad tą skocznią. A nawet czterema. Było, minęło...
I na koniec jeszcze małe wspomnienie poświąteczne. Rodzinna kwestia sylwestrowa, czyli rozmowa o lepieniu w aneksie kuchennym:
– Mam wreszcie dobrze przygotowane ciasto na paszteciki. Nie klei mi się do blatu.
– To tak jak gra naszej reprezentacji piłkarskiej – dorzuciłem z salonu.
I to byłoby na tyle, co i na przodzie, zanim wyeliminujemy Finlandię.
„Gorączka” ostatniej sobotniej nocy...