Piłka nie parzy, więc nią grajmy!
Rozmowa z Przemysławem Wiśniewskim, obrońcą Spezii
Śląska siła w reprezentacji? Od lewej: Bartosz Slisz, Kamil Grabara, Przemysław Wiśniewski i Jakub Kamiński Fot. PAP / Michał Meissner
REPREZENTACJA
Przemysław Wiśniewski nie jest zupełnym nowicjuszem wśród Biało-Czerwonych: ma już w CV zgrupowanie kadry za kadencji Fernando Santosa. Wtedy jednak szansy debiutu nie dostał. Czy uda się zaliczyć go pod skrzydłami Jana Urbana? Obaj panowie mieli okazję pracować wspólnie w Zabrzu, w sezonie 2021/22. „Wiśnia” prezentował się wówczas na tyle dobrze, że zaraz ruszył w wielki piłkarski świat, czyli na Półwysep Apeniński.
Pańska przeprowadzka z Zabrza do Wenecji, latem 2022, była mocno niespodziewana. Pamięta pan emocje, które panu towarzyszyły?
– Bardzo dobrze pamiętam. Niemal całe piłkarskie życie do tego momentu spędziłem przecież w Zabrzu, więc odejście za granicę budziło trochę obaw, jak sobie poradzę, ale też pożegnanie z Górnikiem, ostatni mecz w jego barwach, przeciwko Śląskowi, gdy musiałem się pożegnać z kibicami i kolegami, były pełne emocji. Trudne przeżycie, mówiąc wprost. Na szczęście furtka do powrotu pozostaje otwarta i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś na Roosevelta zawędruję.
Jak wyglądało pożegnanie z trenerem Urbanem?
– Kilka dni przed wspomnianym meczem ze Śląskiem poprosiłem go o zwolnienie z treningu, by polecieć do Włoch na testy medyczne. Najpierw próbował mnie namówić na pozostanie w Górniku, ale zrozumiał moje poszukiwanie nowych dróg rozwoju. Puścił mnie na badania, a po powrocie pozwolił zagrać we Wrocławiu. Potem życzył powodzenia i trzymał kciuki!
Nie zapowiedział, że za trzy lata spotkacie się w reprezentacji?
– Któż mógł o tym wtedy wiedzieć! Ale sprawa jest fantastyczna!
No właśnie: kiedy zobaczył pan kilka tygodni temu, że trener Urban został selekcjonerem, pomyślał pan: „włączę telefon na wszelki wypadek”?
– Nie. Przecież nie widzieliśmy się trzy lata! I choć mieliśmy czasem kontakt – trener napisał do mnie po mojej kontuzji – jedna wiadomość wiosny nie czyni (śmiech). Kiedy jednak trener Marcin Prasoł przyjechał zobaczyć mój mecz i spotkał się ze mną, wiedziałem, że jestem na liście obserwowanych. Ona była długa oczywiście, ale... jednak jestem tu, na zgrupowaniu. I cieszę się z tego.
Image pan mocno zmienił od tamtej pory. Trener Urban pana poznał?
– Śmiał się, że za mocno we Włochy wrosłem i że za bardzo mi wskutek tego włosy urosły... i broda (śmiech).
Nowy wizerunek Przemysława Wiśniewskiego przypadł do gustu selekcjonerowi! Fot. PAP / Michał Meissner
Początki we Włoszech były trudne?
– Plusem było to, że Venezia była właściwie zespołem angielskojęzycznym, a ja zostałem dobrze przyjęty przez chłopaków. Pierwszy obóz był strasznie trudny; w życiu nie miałem cięższego obozu na starcie sezonu! Więc początki były nielekkie, ale później... miałem dużo szczęścia. Mało kto wie, że debiut z Ascoli w Pucharze Włoch zaliczyłem dlatego, że spora grupa zawodników akurat... złapała COVID-a. Co prawda niby było już po pandemii, ale choroba jest chorobą. Wskoczyłem więc do składu, zagrałem dobrze i... zostałem już w nim na 20 meczów. Byłem jedynym graczem w zespole, który – pomijając pauzę za kartki – w całej rundzie nie zszedł z boiska nawet na minutę! Mocno zapracowałem na transfer do Spezii, do Serie A.
„Chrzest” w Venezii pan pamięta?
– Jakiś był. Chyba ze śpiewaniem. Pewnie coś z disco polo odstawiłem (śmiech).
A dwa lata temu, po powołaniu od Fernando Santosa, był chrzest reprezentacyjny?
– Nie było u niego takiego zwyczaju. A dziś, tu w Katowicach, zwyczajnie nie ma czasu na to.
Wtedy był pan mocno rozczarowany, że Santos nie dał panu szansy debiutu?
– Szczerze? Mocno na tych kilka minut na boisku liczyłem. Albo w towarzyskim meczu z Niemcami, albo potem w eliminacyjnym, z Mołdawią. Tymczasem w tym drugim w ogóle nie znalazłem się w kadrze meczowej, zostałem wysłany na trybuny. Więc po tamtym powołaniu została mi tylko reprezentacyjna koszulka polo. Tej meczowej ani razu nie założyłem...
Może i dobrze, bo przecież 2:3 z gospodarzami było kompromitacją i od tamtej pory zaczął się zjazd naszej reprezentacji... Ma pan swoją teorię, dlaczego tak się stało?
– Nie mam. Głównie dlatego, że krótko potem zerwałem w lewym kolanie wszystko, co tylko można było zerwać. Musiałem przejść dwie operacje, rekonwalescencja była trudna. W tym okresie nie oglądałem żadnych meczów: ani Spezii, ani reprezentacji Polski. Denerwowało mnie, że chłopaki grają, a ja nie mogę...
Wróćmy do trenera Urbana, którego pan zna dobrze. Właściwy człowiek na właściwym miejscu?
– Nie znam atmosfery na poprzednich zgrupowaniach. Ale myślę, że w tym momencie taka osoba, jak on, jest potrzebna drużynie. Ktoś, kto jej da trochę luzu, kto ma trochę inne patrzenie na piłkę. I ma jeszcze coś: sam był wielkim piłkarzem, grał na bardzo wysokim poziomie i rozumie wiele piłkarskich zachowań. A do tego jest utytułowanym szkoleniowcem.
Krótko mówiąc: czuje się pan komfortowo na tym zgrupowaniu?
– Tak, bo przecież znam też wszystkich członków sztabu, którzy przyszli do reprezentacji z trenerem Urbanem.
Zamierza pan zostać na dłużej w reprezentacyjnym towarzystwie?
– Czuję, że mam potencjał ku temu. OK, gram – na razie – w Serie B, ale i w niej, jak się wykonuje dobrą robotę – można zostać zauważonym. Będę się starać robić wszystko, żeby powołania przychodziły odtąd częściej.
Tuż przed wspomnianą kontuzją z lipca 2023 ponoć bliski był pan „bomby transferowej”?
– Było zainteresowanie z Anglii, ale bliżej było do przeprowadzki do jednego z czołowych klubów Serie A (Fiorentina – dop. DaL). Cóż, pech...
Mecz z Holandią to niełatwy moment na debiut – dla selekcjonera i dla pana. Jak trzeba zagrać w Rotterdamie, by... było dobrze?
– Wierzę w trenera, w jego przekaz i w to, że jeśli każdy z zawodników pokaże 100 procent swych umiejętności, to będzie dobrze. Na mistrzostwach Europy w zeszłym roku zagraliśmy naprawdę dobrze przeciwko Holendrom, więc może warto przypomnieć sobie tamten mecz? Nie jesteśmy faworytem, ale na pewno nie możemy bać się tego meczu. I gry piłką. To zresztą było i jest główne założenie Jana Urbana: piłka nie parzy, więc nią grajmy!
A nasza obrona na kogo będzie musiała najbardziej uważać?
– Pewnie na Memphisa Depaya. Choć oczywiście „głównodowodzącym”, kreującym sposób gry rywali, jest Frenkie de Jong.
Rozmawiał Dariusz Leśnikowski
