Sport

Pała z chemii

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

O tym, że reprezentacja Polski tym mocniej męczy bułę, z im słabszym gra przeciwnikiem, wiadomo nie od dziś. Jest w tym rodzaj dyplomatycznej uprzejmości – kiedy prowadzisz small talk z prostym chłopem, nie będziesz go upokarzał pytaniami o jego stosunek do nowych przekładów Prousta, raczej zagadasz jak tam jego zdaniem latoś brukiew obrodzi. Takoż i nasi piłkarze wychodzą z założenia, że dobry gospodarz ma obowiązek sprawić, by gość czuł się swojo, zatem nie przesadzają z oblężeniem bramki rywali ani też z ilością sztuczek technicznych, które mogłyby ośmieszyć przeciwników, ba: raczej skorzy są do kiksów, aby zawodnicy drużyn przyjezdnych nie czuli się skrępowani własnymi nieporadnościami.

A zatem wcale mnie nie dziwi, żeśmy wygrali z drużynami z drugiej setki rankingu FIFA minimalnie, nieomal niechcący, tak, żeby Maltańczycy i Litwini wracali z nocnej wycieczki przekonani o tym, że spisali się nieźle, a do sukcesu zabrakło im niewiele. Reprezentacja piłkarska narodu polskiego zachwycać nie umie, więc porzućmy wreszcie nadzieję, że kiedykolwiek przyjdzie nam po meczu powiedzieć: „Ależ pięknie grali, do tego skutecznie!”. Przywykłem już do tego, że albo gramy pięknie, albo skutecznie – z dwojga złego wolę brzydkie zwycięstwa od ślicznych porażek. A jednak, po dwumeczu na Stadionie Narodowym nie czuję się najlepiej; trochę tak, jakbym gościł na przyjęciu małżeństwa, które co prawda opanowało sztukę robienia dobrych min do złej gry, ale wiało od nich takim chłodem, że się człowiek poważnie przeziębił.

Nie twierdzę, że Michał Probierz jest złym selekcjonerem, bumelantem i należy go natychmiast odprawić. Twierdzę jednak, że między nim a jego drużyną musi być jakaś zła chemia, skoro po zwycięskich meczach kibice mają kaca jakby pomieszali w nadmiarze piwo z winem. Obejrzałem już w życiu trochę meczów, liczyłbym to w setki, w żadne szranki stawać nie mam zamiaru, zwłaszcza z Pawłem Czado, który zalicza mecze jak ja jaskinie i skrzętnie je odnotowuje w swoich kronikach – wszelako: trochę się naoglądałem, wystarczająco dużo, żeby intuicję wzbogacić o niejakie doświadczenie. Mniemam, że potrafię rozpoznać, kiedy między drużyną a trenerem jest chemia, bez względu na wyniki spotkań.

W takim na przykład Chorzowie wszyscy są rozczarowani początkiem rundy wiosennej, bo serii pięciu gier bez wygranej nie spodziewali się najwięksi defetyści, a mimo to nikt nie przebąkuje nawet o potrzebie zmiany szkoleniowca. I słusznie: albowiem gołym okiem widać, że choć nie ma wyników, chemia jest – trener wie, co robi, zawodnicy mu ufają i wierzą, że kwestią czasu pozostaje seria ligowych triumfów (wedle mojego przeczucia, rozpocznie się już w sobotę w Łęcznej i potrwa aż do maja). Dawid Szulczek żyje drużyną, reaguje na niepowodzenia, trafia ze zmianami, a Ruch poza falstartem w Siedlcach zaliczył po prostu nadzwyczaj trudną serię spotkań ze ścisłą czołówką. Niebiescy są tej wiosny raczej drzemiącym wulkanem, kiedy w końcu nastąpi erupcja, z rywali nie będzie co zbierać – o dobre miejsce w barażach jestem spokojny.

Owóż, są drużyny, w których brak zwycięstw nie nadweręża kibicowskiej cierpliwości; są i takie, w których nawet kolejne zwycięstwa to za mało, żeby porzucić niepokój. Reprezentacja Polski pod wodzą Michała Probierza zaczęła eliminacje od dobrych wyników i raczej złych emocji. Najbardziej wyrazistym przykładem toksycznych napięć był występ Mateusza Bogusza z Maltą. Chłopak zachwyca za oceanem swobodą i soczystym strzałem, a przed Probierzem tak się stresuje, że w czystej sytuacji zamiast w piłkę kopie w trawę, za co zostaje zdjęty już w przerwie. Z kolei to, że na drużyny z drugiej setki rankingu FIFA trener kadry narodowej nie wystawia ani jednego piłkarza z polskiej ligi, jedynego powołanego odsyłając ze zgrupowania już przed meczem – jest równie zaskakujące, jak jesienne powołanie dla Maxiego Oyedele, kiedy ledwie liznął kilka ekstraklasowych muraw. A kiedy Robert Lewandowski na konferencji po zgrupowaniu mówi, że „…czeka nas dużo pracy. Od najmniejszych elementów po schematy, rozegranie”, te słowa są policzkiem dla selekcjonera, który od półtora roku z kadrą pracuje.

Nikt mnie nie przekona, że w takiej atmosferze bez przeszkód może przebiegać cokolwiek przeciągająca się już „budowa reprezentacji”. Mecz z Litwą Polacy zagrali tak koszmarnie, że mógłbym to wytłumaczyć tylko „grą na zwolnienie selekcjonera”, którą ostatecznie popsuł obrońca Tutyszkinas, wkładając nogę gdzie nie trzeba – płaski strzał Lewego stał się nagle arcylobem nie do obrony. Malta okazała się już po prostu zbyt słaba, by można z nią było nie wygrać. Najlepsze mecze reprezentacja pod wodzą Probierza zagrała na samym początku jego kadencji – dość wspomnieć serię bez porażki przerwaną dopiero na Euro za sprawą Holandii, która musiała się sporo namęczyć, żeby odwrócić losy meczu. Potem jeszcze wyrwaliśmy punkt Francji po przyzwoitej grze, szczęśliwie ograliśmy Szkocję, by popaść w jesienny marazm skończony degradacją z Ligi Narodów.

Marcowe męki z Litwą i Maltą wyglądały, jakby nasi gracze dopiero co wyszli z gawr po zimowej hibernacji i uczyli się chodzić. Powiedzieć, że ta reprezentacja nie czyni progresu, to nic nie powiedzieć – ona sprawia wrażenie, jakby się metodycznie w rozwoju cofała; na razie sięgnęła poziomu michniewiczyzny, czyli odnosi sukcesy w stylu od którego bolą zęby, ale na dnie czai się santosczyzna – czyli kompromitujące porażki ekipy, w której nikt nie wie o co chodzi. Ja wiem, że nie wszyscy czują głód piłki na miarę Kamińskiego, który w Wolfsburgu zaraz będzie musiał brać zastrzyki antyzakrzepowe od siedzenia na ławie, ale nie wierzę, że tylko lenistwem i zmęczeniem można tłumaczyć postawę Biało-Czerwonych.

Jako kibic kadry narodowej chcę być pewien, że piłkarze są gotowi za selekcjonerem pójść w ogień – nie chodzi o czcze pogwarki pomeczowe, ja chcę to widzieć na boisku. Diego Simeone utrzymuje się na stołku trenerskim w Madrycie już 17 lat, bo nikt nie ma wątpliwości, że piłkarze z respektu i szacunku dla swojego coacha wygryzą ostatnie źdźbło trawy w walce o wygraną. Tymczasem reprezentacja Polski zatańczyła chodzonego i szczęśliwie zgarnęła sześć punktów, ale w Atletico po takiej grze piłkarze ze strachu wracaliby chyłkiem do domu z pominięciem szatni, bo nie śmieliby spojrzeć w trenerowi oczy.

Reprezentacja Polski pod wodzą Michała Probierza zaczęła eliminacje od dobrych wyników i raczej złych emocji. Fot. Mateusz Porzucek/Pressfocus