Sport

Obrigado!

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

W czwartek od 19.00 dostawałem oczopląsu, oglądając jednocześnie mecz Legii, która rozprawiała się z pupilami Łukaszenki oraz Ruchu, który okrutnie się zabawiał z Chrobrym Głogów. Żadnych dłużyzn, żadnej lewizny, w obu meczach oderwanie wzroku groziło przeoczeniem gola, a przynajmniej akcji pachnącej bramką. Przed Dawidem Szulczkiem biję pokłony jak wszyscy, w których płynie niebieska krew, bo w dwa miesiące wygrał z Ruchem więcej niż jego poprzednicy przez cały rok; w czwartek miałem wrażenie, że patrzę na jakąś chorzowską tikitakę - powiedzieć, że to się przyjemnie ogląda, to nic nie powiedzieć.

Legia też sobie nie dała w kaszę dmuchać, sama zdmuchnęła Dynamo Mińsk z murawy, a ten biedak Goncalo Feio na konferencji pomeczowej żalił się, że w ekstraklasie co chwila jest odsyłany na trybuny i odsuwany karnie od meczów (ostatnio za to, że w złości cisnął kubrakiem o ławkę), tymczasem w europejskich rozgrywkach nikt z niego nie robi ponurego recydywisty. Ja rozumiem, że Paulo Sousa i Fernando Santos poważnie nadwerężyli nad Wisłą zaufanie do trenerów z Portugalii, a wcześniej w samej Warszawie zasiał ziarno wątpliwości inny furiat Ricardo Sa Pinto, ale nie przesadzałbym z uogólnieniami. Sousa miał nienaganne maniery i do tego głośno kochał Pana Jezusa, ale pożytku z niego było niewiele. Grzeczni chłopcy idą do nieba, niegrzeczni tam gdzie chcą - Feio idzie po wyniki, nie dbając o ocenę z zachowania na świadectwie. Na szczęście cancel culture w piłce nie obowiązuje, dzięki czemu wciąż można się jawnie zachwycać popisami największego geniusza w historii, czyli El Diego: narkomana, alimenciarza, przemocowca i co tam jeszcze sobie kto wymyśli, bez wątpienia mając rację.

Skądinąd, w ostatnich dniach objawiła się szerszemu gronu nowa wschodząca gwiazda portugalskiej myśli szkoleniowej - jeśli nikt dotąd zauważył roboty Rubena Amorima, który w tym roku przełamał hegemonię Benfiki i FC Porto (zdarzyło się to dopiero po raz drugi w ciągu 20 lat), miał okazję to uczynić z powodu hitu transferowego, jakich mało. Zgnębieni sportowym kryzysem szefowie Manchesteru United podziękowali w końcu holenderskiemu trenerowi i za wszelką cenę postanowili ściągnąć na ratunek właśnie Amorima. „Za wszelką cenę” w warunkach najbogatszej Ligi Europy oznaczało, że Sporting będzie miał za co osuszyć łzy po swoim coachu. W miniony wtorek na Estadio Jose Alvalade w Lizbonie kibice urządzili swojemu ulubieńcowi huczne pożegnanie (wielka sektorówka z napisem „Obrigado!”, czyli „Dziękujemy”), a piłkarze nie chcieli być gorsi, więc ograli w Lidze Mistrzów Manchester City 4:1. Odwieczni wrogowie czerwonej części Manchesteru zostali upokorzeni - lepszej wizytówki Amorim nie mógł sobie wydrukować przed startem w nowej robocie, kibice „Czerwonych Diabłów” przeniosą go pewnie z lotniska na Old Trafford w lektyce.

Wróćmy jednak na nasze podwórko, tym razem podlaskie, gdzie zziębnięta gromada fanów oglądała w czwartek sceny zdumiewające. Co to się porobiło - przywykliśmy przecież, że nasza piłka klubowa w najlepszym razie stoi w miejscu, podczas gdy inne nacje się piłkarsko rozwijają i nas przeganiają. Tymczasem Molde, drużyna, która dotkliwie obiła Legię (6:2 w lutowym dwumeczu o 1/8 finału Ligi Konferencji), dostała bezdyskusyjne baty w Białymstoku - wynik 3:0 był polubowny, bo jednego gola dla „Jagi” nie uznano po minimalnym spalonym, a i zmarnowanych „setek” nie brakowało. Od dłuższego czasu fantastyczną formę prezentuje Joao Moutinho, łagodnej postury imiennik legendarnego pomocnika reprezentacji Portugalii: czyści tyły i boki, a i dalekim, celnym przerzutem uruchomić akcję potrafi. W Legii opoką jest ostatnio Ruben Vinagre, zatem powodów do wdzięczności dla piłkarskich fachmanów znad Tagu mamy całkiem sporo.

Dwutygodniowe interwały w europejskich pucharach mają moc utrwalania chwil - właśnie czas zastygł na tych kilkanaście dni, kiedy wszyscyśmy powinni wydrukować sobie statystyki Ligi Konferencji, oprawić i powiesić w widocznym miejscu. Napawajmy się, bo tak pięknie jeszcze nie było: dwa nasze kluby na półmetku rozgrywek zajmują miejsca na podium w 36-zespołowej tabeli, a gdyby kto marudził, że to specjalnie dla nas stworzony Puchar Łamag i Patałachów, niech spojrzy, kto tej lidze przewodzi. Legia i Jagiellonia ustępują bowiem tylko stosunkiem bramek londyńskiej Chelsea, zaś nasz najlepszy snajper, Afimico „Piętaszek” Pululu (w czwartek po raz pierwszy w fazie grupowej zakończył mecz bez gola zdobytego piętą), jest na szczycie listy snajperów razem z gwiazdami światowego formatu: Joao Felixem i Christopherem Nkunku. Nasze kluby wygrały dotąd wszystkie mecze, tracąc tylko jednego gola; Legia pozostaje w Lidze Konferencji jedyną drużyną z czystym kontem. Tak oto nasze ekipy już na początku listopada zapewniły sobie wiosenną grę w Europie, a biorąc pod uwagę obecny dorobek punktowy, formę i przyszłych przeciwników, można z dużą dozą prawdopodobieństwa uznać, że zarówno Legia, jak i Jagiellonia wejdą od razu do 1/8 finału.

Dwa polskie kluby grające wiosną o ćwierćfinał europejskiego pucharu? Takie cuda zdarzały się w czasach prehistorycznych. Ma rację Wojciech Kowalczyk, który w swoim stylu skomentował całe to zamieszanie mniej więcej tak: my nie chcemy żadnej Ligi Mistrzów ani Ligi Europy, kochana UEFO, daj nam tylko trzy gwarantowane miejsca w tym pucharze pocieszenia, Liga Konferencji to progi na nasze nogi. Nie chcemy się pchać tam, gdzie nas biją, tylko tam, gdzie możemy się pobawić. Kibice wolą się pożywiać wygranymi ze średniakami niż patrzeć na podwójne zasieki pod patronatem księdza Kordeckiego w potyczkach z gigantami futbolu. Taka konferencja nie może się znudzić.