Sport

O pięknie kiksów

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

Jeśli futbol ma swoją gramatykę, to odpowiednikiem zdania jest akcja, którą buduje szereg celnych podań – zdanie rozwija się w swej złożoności i zmierza do wykrzyknika w postaci strzału. Tak odczytując język piłki, moglibyśmy porównać barcelońską tiki-takę do wielokrotnie złożonych zdań Faulknera, z całą ich misterną konstrukcją, karkołomnością i polifonią. Styl Nottingham Forest, największej sensacji tego sezonu w ligach europejskich, oparty na doskonałej efektywności kontrataków, grze z pierwszej piłki i idei dotarcia do bramki przeciwnika w jak najkrótszym czasie, można by porównać do telegraficznego stylu Hemingwaya. Bywa, że gol pada w ciągu kilkunastu sekund od rozpoczęcia gry, wtedy mamy do czynienia z arcydziełem minimalizmu, jak w przypadku najkrótszego z opowiadań Janusza Rudnickiego, które uwielbiam cytować przy każdej okazji: „I wtedy mama połknęła klucze, żeby tata nie odszedł”.

W przypadku polskich ligowców niestety budowa zdań jest mozolna, by nie rzec: niemożliwa, albowiem seria celnych podań do przodu zdarza się nader rzadko, jeśli w naszej lidze gubi się piłkę dopiero po piątym podaniu z rzędu, mamy już do czynienia z akcją tygodnia, jeśli zaś finalizuje ją strzał, komentatorzy zgodnie uznają, że to „stadiony świata”. Na ogół zatem polska piłka ligowa wygląda jak kłótnia pijaczków na przystanku, kiedy i tak ograniczone możliwości werbalne są dodatkowo powściągane alkoholowym otępieniem – wygrywa ten, kto pierwszy uzna, że szkoda gadać, trzeba od razu dać w ryj: czyli strzeli z daleka, licząc na jakiś pomocny rykoszet, lub zacentruje na aferę. Nadzwyczaj cenieni są w polskiej piłce ligowej obrońcy, którzy potrafią „wyjaśnić zamieszanie”, czyli zakończyć chaotyczną szamotaninę w polu karnym wybiciem piłki. Jest to zaiste oczyszczająca interwencja redaktorska, korygująca bełkotliwą mamrotaninę – jak skreślenie nieporadnie kleconego zdania lub postawienie kropki, kiedy autor zanadto zaufał przecinkom. Zdarzają się w futbolu piękne kiksy z happy endem, problem z nimi w naszej ekstraklasie polega na tym, że są właściwie niewykrywalne – bodaj ostatnim, który się przyznał, że trafił niechcący był Jan Domarski, kiedy przed z górą półwieczem tłumaczył, że na Wembley piłka mu „przyszła, naszła, zeszła, weszła”. Nasi piłkarze nie tak znów rzadko strzelają wspaniałe gole, ale jeśli tylko skauci zwąchają, że te bramki były zdobyte intencjonalnie, biorą chłopaków za granicę. Z tej to przyczyny najbardziej spektakularne gole zdobywane na polskich boiskach są dziełem przypadku, którego jednak ich autorzy gorliwie się wypierają – komu wyszedł strzał życia, twierdzi, że codziennie tak trafia na treningach, a już najbardziej wstyd się przyznać, że gol padł wskutek spartaczonego dośrodkowania. Tak zwany "centrostrzał” jest prawdziwym crème de la crème polskiej piłki – nawet w Lidze Mistrzów tego nie potrafią, bo też i nauczyć się tego nie można: tak zacentrować z ostrego kąta, żeby piłka zmyliła wszystkich z bramkarzem na czele i wpadła do bramki. W ćwierćfinale mundialu 2002 Ronaldinho trafił „za kołnierz” Davida Seamana najbardziej epickim centrostrzałem wszech czasów – w przypadku tego akurat piłkarza trudno uznać, że cokolwiek mogło mu wyjść niechcący, uderzył jak chciał, nadał piłce trajektorię doskonałą, choć efekt przerósł jego oczekiwania – nie wierzył, że bramkarz tego nie złapie, miał nadzieję, że może potknie się podczas nagłego cofania i zaskoczony odbije piłkę jakoś niezgrabnie. Od tamtej pory jeśli komu wyjdzie gol „strzelony dośrodkowaniem”, udaje, że posiadł tę umiejętność drogą treningów i wyrzeczeń – nasi ligowcy co prawda nie ogarniają wielu prostszych, by nie rzec: elementarnych kwestii technicznych, ale centrostrzały wychodzą im zadziwiająco często. Doskonalona sztuka nieudolnych dośrodkowań powoduje, że bramkarze na polskich boiskach głupieją, nie wiedzą, czy ustawić się do łapania centry, czy baczyć by im piłka za plecami nie wpadła do bramki – oto dlaczego tyle goli pada u nas po stałych fragmentach. Mamy zatem i w rodzimym wydaniu jeden kiks, który daje mistrzowski efekt, polską szkołę poezji futbolowej, z której możemy być dumni – nasz ligowiec i z zerowego kąta gola ustrzeli, o ile tego

n i e zechce uczynić. Podobnie z nadzwyczaj efektownymi „no looking passes”, cechującymi największych pomocników świata, którzy potrafią kątem oka widzieć wszystko i rozegrać piłkę w zaskakującą stronę, uruchamiając napastnika – na naszych boiskach często podaje się piłkę do innego zawodnika, niźli to było w pierwotnym zamierzeniu. W miniony wtorek podczas starcia tytanów w Champions Leauge mogliśmy zobaczyć prawdziwie mistrzowski błąd, kiks doskonały, arcydzieło nieczystego uderzenia, którego autor zaskoczył zarówno sam siebie, jak i obezwładnił bramkarza rywali. Kylian Mbappe, który długo aklimatyzował się w Madrycie, doszedł wreszcie do swojej zwyczajowej formy i trafia dla Realu regularnie, goniąc w tabeli snajperów Roberta Lewandowskiego. Rozswobodził się do tego stopnia, że nawet jak mu schodzi, to mu wchodzi: w meczu Realu przeciw Manchesterowi City wyszedł na czystą pozycję po genialnej asyście Daniego Ceballosa i uderzył piłkę piszczelem tak nieudacznie, że aż nie do obrony. Piłka poleciała wolno, lobem i w bok, na co żaden bramkarz świata nie mógłby się przygotować – zatem i Edersonowi pozostało tylko odprowadzić ją wzrokiem. Wybitność takich kiksów polega na tym, że są nie do powtórzenia, gdyby Mbappe chciał tak strzelić, na sto strzałów udałoby mu się to może raz – potężny efekt paradoksu czyni tę bramkę niezapominalną. Tak oto najpiękniejsze w poezji, także futbolowej, okazuje się to, co niegramatyczne.