Norweski szew, czyli skok na główkę
MUCHA NIE SIADA - Tomasz Mucha
Trudno będzie komukolwiek konkurować z norweskimi skoczkami narciarskimi, przeszywającymi swoje kombinezony. Sprawę ujawnił polski dziennikarz, co poniekąd zrozumiałe – musiał być to tylko ktoś z kraju nieudacznych epigonów Małysza i Stocha, nikogo innego skoki narciarskie specjalnie nie obchodzą. Ach, jakże to pocieszające w dobie upadku zawodu dziennikarza, kiedy wciąż wierzy się w siłę czwartej władzy. I to Polak potrafi! Nawet jeżeli w sprawie tak nieistotnej – piszę to z pełną świadomością szargania narodowej świętości.
Nie pytajcie mnie państwo, o co dokładnie chodzi, gdzie i co zostało wszyte lub rozprute, nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie to kompletnie, ale umówmy się – jest to zupełnie bez znaczenia. Tak jak miejsce bez znaczenia w panoramie polskiego sportu – w światowym mają ten status od niemal zawsze – zajmują dziś skoki narciarskie i wyniki osiągane przez ostatnich niedobitków małyszomanii.
A że wyniki są, jakie są – nic dziwnego, że to polska ekipa na mistrzostwach świata w Trondheim była wiodącą i najbardziej aktywną w ujawnieniu, nagłośnieniu i wystawieniu pod osąd „lepszych” konkurentów. Bądźmy jednak wobec siebie uczciwi i przestańmy licytować się w skali norweskiego szwu: czy to manipulacja, mały przekręt, czy może gruby szwindel i ordynarne oszustwo. Szanowni państwo – nie oni pierwsi, nie ostatni, nie jedyni w tym towarzystwie. Kto nie jest bez winy, niech pierwszy…
Ta dyscyplina od lat staczała się na margines poważnego sportu. Może nie tak gwałtownie jak upadli norwescy herosi, ale krok po kroku, konsekwentnie i nad wyraz skutecznie. Fot. Rafał Oleksiewicz / Press Focus
Dramat skoków narciarskich polega na tym, że stworzono potworka, którego nie sposób okiełznać, który wymknął się spod jakiejkolwiek kontroli. W państwie tym ustalono zasady i reguły, ale zapomniano, że trzeba jeszcze aparatu policji, by je skutecznie egzekwować. Zdaniem samych skoczków, czyli „przestępców”, to międzynarodowa federacja narciarska stworzyła regulamin zachęcający wręcz do oszukiwania, a sama umywała ręce. W tym sporcie podstawowa zasada brzmi: jeśli cię nie przyłapali, to nie oszukiwałeś. I teraz mamy uwierzyć, że Norwegowie to „czarne owce”, cała reszta jest nieskazitelna niczym biel zeskoku?
Tak naprawdę ta dyscyplina od lat staczała się na margines poważnego sportu. Może nie tak gwałtownie, jak upadli norwescy herosi, ale krok po kroku, konsekwentnie i nad wyraz skutecznie. Wszystkie te wietrzne przeliczniki, bonusy dodatnie i plusy ujemne, onanistyczne przesuwanie belki w górę i w dół czy perwersyjne wręcz zabawy z kombinezonem w wiadomym miejscu – ot, zarządzający skokami cierpliwie, metodycznie i w pocie krocza pracowali na huczny upadek cesarstwa. Norweska afera igły z czipem to już ledwie finalny akt skoku na główkę do pustego basenu, do którego rozpęd brano od kilku ładnych lat.
Trudno nie uznać, że twardą łapę do marginalizacji dyscypliny przyłożyli nasi.
Trudno bez obrzydzenia patrzeć na zblazowanego mistrza olimpijskiego Stocha notorycznie poniewierającego dziennikarzami – osobami wykonującymi swoją pracę.
Trudno bez zniechęcenia oglądać popisy dobiegających czterdziestki Żyły i Kubackiego, którzy nie potrafią powiedzieć dość.
Trudno zrozumieć, jak kolejni bonzowie Polskiego Związku Narciarskiego roztrwonili narodowy amok, społeczny entuzjazm, zapał dzieci i grube miliony naszych i prywatnych pieniędzy, by wychować jednego Wąskiego, pardon – Wąska.
Trudno wreszcie pojąć, o co chodzi mistrzowi świata Małyszowi, który na stołku prezesa uwierzył, że wszystko wie najlepiej, choć jeszcze niedawno nie potrafił sklecić dwóch następujących po sobie logicznych zdań prostych. Teraz przed kamerami telewizji ten złotousty dekarz znad Wisły publicznie krytykuje podwładnego, którego sam wynalazł, sam zatrudnił i wobec pracy którego nie miał zastrzeżeń – przynajmniej w cztery oczy. No ale na niwie publicznego łajania trenerów mamy pierwszorzędne tradycje, odkąd Grzegorz Lato zwolnił Leo Beenhakkera przy autobusie. Nie ma się jednak czym chełpić.
Bo efektem tego losami skaczących pasjonuje się już chyba tylko garstka małolatów z naciskiem na te w spódniczkach, od zawsze piskliwie towarzyszącym blondwłosym cherubinkom pozbawionym instynktu samozachowawczego. Obdarzonych za to – jak na falujących po śnieżnych oceanach marynarzy przystało – nadskłonnością do napojów wyskokowych (bo jakże to bez nich „skokać”!) i nadwrażliwością na powaby niewieście. No, „niechwalęcy się”, trochę się nasłuchało tego i owego – z pierwszej ręki, acz oczywiście pod groźbą egzekucji w wypadku publikacji. Zawiedzionym Czytelnikom na osłodę napomknę tylko, że nasze dziewczyny prym tu wiodły – zresztą nie dziwota, bardziej krasych nie spotkasz na świecie całym. I one, te nasze nadwiślańskie grouppies, miały swój udział w tym skocznym fajerwerku, który właśnie tak widowiskowo się rozpruł. Amen.