Sport

Nigdy nikogo niy zabiōłch

CZADOBLOG - Paweł Czado

Najbardziej lubię opowieści futbolowe pozornie odległe, odmienne, a potem nagle okazuje się, że mają ze sobą wiele wspólnego, są splątane i wiadomo nawet gdzie: tam i wtedy, tu i teraz…

Jerzy Stürtz to szef klubu kibica Ruchu Chorzów w latach 60. Wówczas to całkowita nowość, formy kibicowania są jeszcze płynne, nie ma zgranych „zespołów trybunowych” wprawnie wykrzykujących hasła i tworzących zaśpiewy. Ale na meczach ligowych pojawiają się nie tylko transparenty, dziś już przecież całkowicie zarzucone, ale i pierwsze flagi. Prawie pół wieku temu, w 1966 roku Ruch wygrywa ligowy mecz na Stadionie Ludowym w Sosnowcu. Fani gospodarzy są wściekli, bo Zagłębie przegrywa wtedy pierwszy raz od 9 miesięcy. Miejscowi kradną wtedy flagę Ruchu, palą ją triumfalnie, chcą pobić Stürtza, który ucieka za bramkę. Ratują go piłkarze Ruchu: ujmuje się za nim bramkarz Jan Barow, który w stronę obojętnych milicjantów rzuca kilka ostrych słów. Piłkarze Ruchu zabierają kibica do Chorzowa klubowym autokarem.

Jerzy Stürtz kocha Ruch miłością żarliwą i spełnioną. Kocha również z oddali, bo emigruje i dziś mieszka w Paryżu. Miałem przyjemność go tam odwiedzić. Opowiedział mi właśnie niezwykłą historię związaną z Ernestem Wilimowskim i mistrzostwami świata w 1974 roku – muszę się z wami nią podzielić. Stürtz przyjechał na nie wtedy z Francji. Rozmawiał w hotelu z chorzowskimi piłkarzami, będącymi członkami ekipy, których dobrze przecież znał. W pewnym momencie zagadał do niego Teo Wieczorek, niezwykła postać naszego futbolu, człowiek, który nie tylko grał w reprezentacji, nie tylko zdobywał jako trener mistrzostwo z Ruchem, czy Puchar Polski z Zagłębiem, ale i ratował Gerarda Cieślika przed wywózką na Sybir z obozu jenieckiego w Brandenburgu nad Hawelą, ale to temat na inne opowiadanie. W tym Wieczorek pyta Stürtza, wskazując na siedzącego samotnie pod ścianą w hotelowym hallu, zamyślonego, zasmuconego człowieka: - Wiesz, kto to jest?

To był Ernest Wilimowski. Nikt z polskiej reprezentacji nie chciał z nim wtedy rozmawiać, może się bał, wokół drużyny było wielu funkcjonariuszy bezpieki. A przecież „Ezi”, najlepszy przed wojną piłkarz reprezentacji Polski, w czasie wojny grał dla reprezentacji III Rzeszy. W hotelu Wilimowski smutno patrzył w ścianę i mówił do siebie. - Nigdy nikogo niy zabiōłch. Ani Poloka, ani Rusa, ani Niymca… Jo żech ino na wachcie stoł…

- Mój ojciec mieszkał na ul. Plebiscytowej w Katowicach, od niego wiem, że „Ezi” miał tam ciotkę – mówi mi Jerzy Stürtz. Świat jest mały. Marian Lubina, syn Pawła, przedwojennego reprezentanta Polski i kapitana związkowego reprezentacji Śląska spotkał „Eziego” właśnie na Plebiscytowej, gdzie sam całe życie mieszka. Było to w 1942 roku, kilka dni przed meczem reprezentacji Niemiec z Rumunią, gdy Bytom (wówczas Beuthen) jedyny raz był gospodarzem spotkania międzypaństwowego (tak się złożyło, że reprezentacji Polski - w przeciwieństwie do Katowic, Chorzowa czy Zabrza - nie gościł nigdy). Ezi strzelił wtedy dla Niemiec, które wygrały z Rumunami 7:0, jednego gola.

Stürtz: - Wilimowski chciał po wojnie przyjechać do Polski. Nawet Gerard Cieślik, który się na nim wzorował, miał po niego jechać! Ale „Eziego” coś powstrzymywało. Przedstawiłem się w hotelu, odważyłem przerwać rozmyślania i spytałem wprost:czy przyjedzie jeszcze do Chorzowa.

- Jo się boja – odparł.

Nie wrócił już nigdy.