Sport

Niebieskie wertepy

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

Dziaderstwo zobowiązuje, zatem niech mi wolno będzie użyć klasycznego zwrotu: otóż za moich czasów, jak się chodziło na Ruch grający z Wisłą, do bramki trafiał Mariusz Śrutwa, a nie Mariusz Kutwa, w dodatku był to gol zwycięski dla Ruchu, a nie krakowska uwertura do egzekucji Niebieskich. Muszę przyznać, że jako stary, wierny kibic Ruchu mam wielki żal do piłkarzy Wisły, że po godzinie przestali strzelać na Śląskim – wystarczyło kropnąć jeszcze dwie i byłby to mecz rekordowy nie tylko pod względem frekwencji, ale i rozmiarów domowej porażki. Oberwać od Wisły nie wstyd, a tak w annałach wciąż jako najwyższa klęska na własnym boisku pozostaje pierwszoligowe 0:6 z Pogonią Siedlce sprzed siedmiu lat. Nie powiem, że nie mam nic do siedlczan, ten rywal Ruchowi nie leży, z sześciu historycznych spotkań Niebiescy potrafili wygrać tylko jedno, w dodatku nigdy mi tak dupa nie zmarzła jak w Siedlcach w grudniu 2021. Kiedy zorientowałem się że stanowię jednoosobową zorganizowaną grupę kibiców na sektorze przyjezdnych, przesiadłem się na trybunę główną, aby słuchać jak opatulone kocem głębokie rezerwy Pogoni szydzą z tuszy Jakuba Bieleckiego. Gdyby kto pytał o doskonały przykład ambiwalencji, czyli wielkiej dumy przeżywanej jednocześnie ze skrajnym upokorzeniem, nic nie przebije Meczu Mistrzów oglądanego z perspektywy kibica Ruchu. Wisła spuściła łomot, my spuśćmy już zasłonę milczenia, zwłaszcza, że we wtorek Niebiescy zrehabilitowali się piękną i skuteczną walką z Koroną. Byłem wśród jedenastu tysięcy fanów, których nie zrazi najdotkliwsza nawet porażka i w nagrodę dostałem taki Ruch, jaki chcę oglądać każdego tygodnia: gryzący trawę, wygrywający siłą woli pomimo obiektywnie mniejszego potencjału, przepychający końcowy tryumf dzięki zespołowej determinacji oraz kapitalnej formie zmienników. Tak wygląda chorzowski rollercoaster, widzowie są roztrzęsieni od szalonej jazdy po wertepach: w sobotę spektakularny upadek z wysokości marzeń o bezpośrednim awansie do ekstraklasy, we wtorek wzlot na poziom, z którego dwa mecze dzielą Chorzów od europejskich pucharów. Niesamowity był powrót Jakuba Bieleckiego po kuracji odchudzającej – ten chłopak przeszedł z Ruchem kolejne awanse z niższych lig, czyniąc w bramce cuda nie tylko przy okazji jedenastek, a potem po jednym nieszczęsnym meczu z Legią, w którym wypluł piłkę (lecz przecież nie przez niego wtedy Niebiescy dostali bęcki), został odstawiony od składu. Tył i staczał się po równi pochyłej, stracił kontrakt, później trenował tu i tam bez przynależności klubowej, aby w końcu przypadkiem napotkany w grudniu na trybunach w Pruszkowie, wyraźnie szczuplejszy, przystał na powrót do Niebieskich. Nowa sylwetka, stara specjalizacja – sztab Korony Kielce najwyraźniej nie przygotował swoich zawodników na to, że w bramce gospodarzy stanie facet, któremu karny możesz strzelić tylko trafiając idealnie – w okno albo od słupka. Takiego szpeca od elwrów w Chorzowie najstarsze hanysy nie pamiętają. Trzeba przyznać Bieleckiemu, że ma nerwy ze stali: stawka, rywal, stadion i powrót do kadry po długiej przerwie – golkiper Ruchu nie dał się osłabić tym koktajlem stresogennych składników, zachował zimną krew i wybronił dublet! To jest jednak wydarzenie, którego przemilczeć nie sposób – dwa razy w regulaminowym czasie gry gość wyłapuje strzały z wapna dwóch różnych graczy; z takim bramkarzem Ruch spokojnie może myśleć o trofeum, nawet jeśli zmuszony będzie grać dziesiątką obrońców, byle przeczołgać się przez dogrywkę do serii jedenastek. Na domiar dobrego nabytek wreszcie zastąpił zabytek, czyli sprowadzony zimą Jehor Cykało wszedł do składu kosztem Macieja Sadloka – z tyłu pewny, z przodu skuteczny, od niego trener teraz powinien rozpoczynać ustalanie wyjściowej kadry. Trener Szulczek czuje słabość do weteranów, ale Sadlokowi wyraźnie pesel daje się we znaki, a Filip Starzyński w najlepszym razie tyle daje z przodu, ile z tyłu traci – z Koroną sprokurował karny i irytował podaniami do rywali, choć przy golu asystował, a i wolnego przestrzelił o centymetry.

Mają Niebiescy teraz serię gier decydujących o pole position do ewentualnych baraży – na Śląskim trzykroć z rzędu zagoszczą drużyny z samego czuba tabeli, w żadnej z tych potyczek Ruch nie będzie faworytem i tak chyba jest dla mentalu drużyny lepiej. W Siedlcach chorzowianie liczyli, że rywale padną przed nimi na kolana i stracili punkty, z Wisłą liczyli na to, że sama frekwencja sparaliżuje przeciwnika i stracili rozum, z Koroną zwarli szyki i wyszarpali wygraną. Tak teraz trzeba grać, wyszarpać dziewięć domowych punktów kosztem silniejszych ekip przyjezdnych, a jeszcze będzie przepięknie tej wiosny. Spośród starych piłkarskich prawd w Chorzowie sięgnięto teraz po tę, że lepiej przegrać jeden mecz 0:5, niż pięć meczy jedną bramką.