Na Białorusi trener pracuje przez szybę
Rozmowa z Markiem Zubem, trenerem Stali Rzeszów
Marek Zub jako trener głownie pracował na wschodzie Europy. Fot. Piotr Matusewicz/PressFocus
W Rzeszowie trener może chyba pracować w wyjątkowo komfortowych warunkach? Wynik wydaje się nie być najważniejszy, tylko proces budowania młodych zawodników. Potwierdza pan tę dość powszechną opinię?
- Odkąd tu pracuję trochę mnie denerwuje właśnie takie spojrzenie z zewnątrz, że wynik sportowy nie jest najważniejszy. W takim razie, co miałoby być najważniejsze w klubie sportowym? Jak inaczej zmotywować młodych chłopaków, którzy marzą o budowaniu swojej kariery? Nie jest pan odosobniony, bo wiele osób często stawia taką tezę, jesteśmy kojarzeni jako drużyna, w której wynik nie jest aż tak istotny. Niektórzy myślą, że stawiając na młodych zawodników nie mamy prawa myśleć o tym, żeby coś osiągnąć. Absolutnie tak nie jest. Dla tych młodych chłopaków wynik jest być może nawet ważniejszy, niż dla starszych, bardziej doświadczonych piłkarzy. U młodych wszystko zaczyna się dopiero kształtować, nie mają doświadczenia, ale wynik bez dwóch zdań jest dla nich ważny. Odbieranie im tego byłoby niesprawiedliwe, bo ich emocje są takie same, a może nawet większe. Oni muszą czuć znaczenie wyniku, zdobycia czegoś.
Spędził pan mnóstwo czasu pracując na wschodzie Europy i jeszcze dalej. Litwa, Łotwa, Białoruś, Kazachstan, a nawet Chiny. Skąd zamiłowanie do tego kierunku?
- To nie zamiłowanie, to najczęściej decyzja związana z tym, że lepiej pracować gdzieś, niż nie pracować. Druga kwestia to swoisty ciąg zdarzeń. Jeżeli się pojawiamy w jakimś nowym środowisku nowym, adoptujemy się do tego niego, to potem nam jest już tam zdecydowanie łatwiej funkcjonować. Jeżeli idzie za tym jeszcze pozytywna opinia, to tym bardziej. Powstaje z tego ciąg zdarzeń bez konieczności radykalnej zmiany środowiska i miejsca. Najogólniej wytłumaczyłbym to w ten sposób.
Który kraj najlepiej trener wspomina?
- Powiem szczerze, że wszystkie bardzo dobrze, bo choć te kraje z pozoru wydają się podobne, to są między nimi jednak duże różnice. Kontrastowo one się wyolbrzymiają. Ta różnorodność otoczenia, kultury przede wszystkim, jest najbardziej inspirująca. Pozwala to człowiekowi na spory rozwój.
Niedługo grać będziemy z Litwą w eliminacjach do mistrzostw świata, więc może porozmawiamy o tym kraju, ale pod kątem piłki klubowej. Dlaczego litewskie kluby tak słabo wypadają w Europie? Żalgiris Kowno odpadł z Ardą Kyrdżali, która w konfrontacji z Rakowem jawiła się jako klub półamatorski.
- Żalgiris Kowno w odróżnieniu od Żalgirisu Wilno w ostatnich latach kojarzony był przede wszystkim z koszykówką. Nie do końca zgadzam się z tym, że one wypadają tak słabo. Powiedziałbym, że w ostatnim czasie zainteresowanie piłką nożną poszło na Litwie mimo wszystko do przodu. Kilka lat temu piłka nożna w ogóle nie miała tam podjazdu do koszykówki. Sporo byłych piłkarzy, którzy liznęli piłki w silniejszych krajach zaangażowało się w budowę klubowej piłki na Litwie, szkolenie tam przyspieszyło i jak sie spojrzy na to co było, a jest teraz, to litewskie kluby idą do przodu. Dwa lata temu klub z Wilna grał w fazie grupowej Ligi Konferencji.
A jak się pracuje na Białorusi? Kraju, który szczególnie w ostatnim czasie budzi u nas duże emocje, bo nie da się żyć w oderwaniu od geopolityki. Trochę czasu w Soligorsku pan spędził.
- Muszę przyznać, że na Białorusi pracowało mi się najtrudniej. Mam tu na myśli bezpośrednie kontakty z piłkarzami. Wynikało to z tego, jak oni tam nadal funkcjonują. To jednak nadal kraj trochę inaczej zorganizowany. Ja tam pracowałem siedem lat temu, a więc w czasach, gdy sytuacja była inna od obecnej, ale mimo wszystko kontakt z Białorusinami był trudny. Są nam bardzo bliscy kulturowo czy językowo, ale pozostają bardzo nieufni, zamknięci w sobie. Z jednej strony ktoś im próbuje mówić, że są samowystarczalni w każdym momencie, ale przecież oni doskonale wiedzą, że tak nie jest. Ja oczekiwałem od nich podobnego kontaktu jak na Litwie, ale tego w ogóle nie da się porównać. Białorusinów często nazywa się "partyzantami". Są tacy pochowani, ale jak zwietrzą okazję do chwilowego wychylenia, to wyskakują na chwilę, aby zaraz znowu się schować. Pamiętam, że trudno im było zaakceptować zagranicznych graczy, a miałem tam wtedy taką grupę Chorwatów. Miałem z nimi problem z komunikacją, który nie polegał na tym, że nie znali języka angielskiego, ale bali się go używać. Brakowało im swobody, spontaniczności, zainteresowania innymi narodowościami. Najbezpieczniej czują się w swoim środowisku, które już znają. Każda obca osoba, zachowująca się choćby inaczej przy stole, budziła ich niepewność. Praca trenera na Białorusi kojarzy mi się z takim kontaktem przez szybę. Zawodnicy mnie słyszą, widzą, czasem nawet "czują", ale ja dotknąć - mówiąc w przenośni - do końca ich nie mogę.
Zabrał pan pozytywne wspomnienie z Białorusi?
- Zdecydowanie tak, to przede wszystkim bardzo pracowity naród. Oni są zaangażowani w to, co robią, brakuje im jedynie wspomnianej spontaniczności. My jako Polacy też nie jesteśmy narodem niesamowicie otwartym, ale to jednak inna półka. Pod każdym innym względem nie było jednak źle, wszystko zależy od człowieka. Każdy z nich pewnie w duchu myślał, marzył o tym, aby iść do przodu. Bardzo niewielu piłkarzy stamtąd do dziś wyjeżdża na Zachód, większość wybiera Rosję czy Kazachstan. To jest dla nich bardziej naturalny kierunek, który też jest na pewno odskocznią.
Kluby rosyjskie powinny wrócić do europejskich pucharów, a białoruskie rozgrywać mecze u siebie?
- Trudno jest mi na to pytanie odpowiedzieć. Wolałbym, żebyśmy w świecie nie mieli tego typu problemów. Presję na tych, którzy próbują kierować światem w nieakceptowalny dla reszty sposób, trzeba jednak wywierać, również w tej materii sportowej. Sfera piłkarska na pewno na tym cierpi, bo zawodnicy nie mają wpływu na to co robią rządzący. To jest trudna sytuacja, nad którą nie można przejść do porządku dziennego. Ci sami politycy mówią piękne słowa, a tego samego dnia spadają bomby gdzieś obok. Z tym się trudno pogodzić.
Rozmawiał Mariusz Rajek
