Sport

Monty Python w Zabrzu niemile widziany

CZADOBLOG - Paweł Czado

Minęło niespełna dziesięć miesięcy od objęcia urzędu prezydenta Zabrza przez Agnieszkę Rupniewską. To już okres, który sprawia, że pierwsze oceny jej rządów wydają się uprawnione. Gdy myślimy o Górniku, na razie nie ma jednak czego oceniać, bo nic się ważnego nie stało. Trzymam więc kciuki za zdecydowanymi posunięciami pani prezydent, które oznaczałyby dobro zabrzańskiego klubu. Pola są trzy: stadionowe, własnościowe, sportowe. Czyli należy:

a) dokończyć stadion. Nikt nie ma chyba wątpliwości, że pieniądze na ten cel muszą się znaleźć. Nieużywany element szybko niszczeje i w pewnym momencie nie da się go już uratować! Dowodem na to jest choćby trybuna gości na stadionie GKS-u przy ul. Bukowej. Pod koniec lat 80. Marian Dziurowicz zaczął wznosić stadion, który wyprzedzał ówczesną epokę. Trybuna główna stała się wizytówką, za bramką szybko stanęła też w stanie surowym kolejna. Zabrakło jednak pieniędzy i zamiast dokończyć tę trybunę – taniej było ją zburzyć, co dokonało się w 2011 roku. Podobne rozwiązanie trudno mi jednak wyobrazić sobie w przypadku czwartej trybuny w Zabrzu. Musi zostać dokończona, bo jeśli zacznie niszczeć – będzie musiała być rozebrana. A to oznaczałoby wejście Zabrza do zbioru „najbardziej zdumiewających zdarzeń w światowym futbolu ever”. Na kuli ziemskiej miasto nie byłoby już kojarzone ze słowami Charlesa de Gaulle’a czy architekturą Dominikusa Böhma, lecz ze stadionem, który buduje się po to, by go zburzyć, a w związku z tym ze spodziewanym otwarciem delegatury Ministerstwa Głupich Kroków przez grupę Monty Pythona;

b) sprzedać klub. Wiadomo, że ideałem – także według mnie – byłby stan, gdy wszystkie kluby ekstraklasy znajdują się w rękach prywatnych. Jednak jeśli trudno znaleźć poważnego kupca, co można zrobić? Podkreślam słowo „poważnego”; nie może być to bowiem kupiec, mamiący jedynie obietnicami wielkich transferów, a tak naprawdę geszefciarz, który nie przejmuje się, że klub dla wielu ludzi jest istotnym elementem życia i porzuci go według własnego widzimisię. To musi być raczej ktoś, kogo stać każdego roku wpakować miliony złotych. Dlatego szanuję ostrożność miasta w tej sprawie, nikt nie chce przecież po sezonie czy dwóch zastać na wycieraczce porzucony, zdewastowany klub, z którego wyssano wszystko, co się da. Wierzę, że obecnej pani prezydent uda się dobrze wybrać i przeprowadzić proces prywatyzacyjny;

c) utrzymywać silny zespół. Tu najmniej zależy od miasta, ale – jako właściciela – jednak zależy. Na razie ma szczęście, bo sztab zajmujący się drużyną – z Janem Urbanem na czele – to profesjonaliści. Profesjonalizm polega także na uzupełnianiu dziur spowodowanych sprzedażą wyróżniających się piłkarzy. Zygfryd Wawrzynek, prezes Śląskiej Izby Lekarskiej, który został prezesem Górnika na początku 1990 roku, opowiadał mi kiedyś, co się działo po upadku PRL-u. Klub trzeba było łatać, w kasie było 26 tysięcy złotych, piłkarze niewiele wcześniej stracili etaty w kopalniach. Udało się na szczęście sprzedać Józefa Wandzika, ale żeby przeżyć, klub stworzył pierwszy supermarket na Śląsku, oprócz tego otworzył magazyn farmaceutyczny z lekami pochodzącymi ze Szwajcarii, zaczął też produkcję i sprzedaż wody mineralnej dla mieszkańców oraz wody sodowej dla hut. Dziś brzmi to humorystycznie, ale Górnik wówczas się obronił! W 1990 roku zajął na koniec sezonu szóste miejsce w ekstraklasie, a rok później – drugie! Gdyby dziś miastu udałoby się poprowadzić klub tak, żeby osiągnął taki wynik – byłoby to mistrzostwo świata.

Czego Agnieszce Rupniewskiej, państwu i sobie życzę.