Mgła
Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado
„Niebiescy” podejmowali na Śląskim Wisłę i tak naprawdę leżeli na deskach, zanim jeszcze stadion spowiła mgła z dziesiątek rac rozpalonych przez fanów obu klubów pod koniec pierwszej połowy (niezmiennie ubolewam nad tym procederem). Chorzowskim optymistom mogło jeszcze wtedy jeszcze się zdawać, że ciągle nie jest beznadziejnie, że mecz nie jest do końca rozstrzygnięty. Było przecież „tylko” 0:2. Jednak trzecia bramka - którą z powodu mgły trudno było nawet dostrzec - całkowicie załatwiła sprawę. „Niebiescy” wprawdzie wchodzili w mecz jak do ogrodów Wersalu, ale tak po prawdzie druga połowa mogła się już nie odbyć, bo było to już tylko jak kopanie leżącego w ciemnych lochach Bastylii.
Piłka nożna jest sportem zdumiewającym: spotkały się oto dwie drużyny o zbliżonym potencjale, umiejętnościach i ambicjach, wydaje się nawet, że w podobnej formie, a mimo to gospodarze zostali rozjechani w takim stylu jakby Angelo Rodado był kierowcą walca, a nie kierownikiem wiślackiego ataku.
Nie wiem, czy ktoś jest w stanie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego właściwie ten mecz tak właśnie wyglądał. Oczywiście - podniosą się głosy o nienadzwyczajnym zaangażowaniu, albo o słabszym niż u rywala przygotowaniu fizycznym, jednak zauważcie - tego typu uzasadnienia zawsze są wysuwane przy okazji tak zaskakujących rozstrzygnięć. A prawda jest taka, że nawet piłkarze Ruchu nie potrafili po meczu objaśnić, co właściwie się stało i dlaczego spod tego kierowanego przez Rodado walca nie dało się uciec. Wiedzieli, co się stało, ale nie wiedzieli… dlaczego. Na trybunach konsternacja, szok i niedowierzanie były równie wielkie.
Po meczu uciąłem sobie krótką pogawędkę z Waldemarem Fornalikiem, który tym razem przebywał na trybunach jako zwykły kibic. Kiedy rozmawialiśmy, przechodził akurat zafrasowany pomocnik Ruchu Filip Starzyński, który w tym meczu pełnił akurat rolę rezerwowego. - Słuchaj, zawsze to lepiej przegrać raz 0:5 niż pięć razy 0:1 - rzucił mu na pocieszenie były piłkarz i trener „Niebieskich”. Z logicznego punktu widzenia jest w tym sens, choć akurat logika w objaśnieniu tego, co zdarzyło się w sobotę na Śląskim, wydaje się najmniej przydatna.
Wisła? Cóż: takie właśnie mecze mogą na nowo zbudować drużynę, która przechodziła kryzys, nie prezentowała się wcale nadzwyczajnie, której powoli zaczęły wymykać się nawet baraże o ekstraklasę. „Białej Gwieździe” nie mogło więc przydarzyć się nic lepszego niż wygrać w takim stylu, w takim miejscu, z takim rywalem - w takim momencie. Jestem przekonany, że przez jakiś czasach używany będzie w Krakowie nowy sposób określania czasu - na to, co zdarzyło się przed meczem z Ruchem na Śląskim i po -i niekoniecznie będzie używane jedynie w związku z piłką nożną. Z Krakowa przyjechały tłumy, wspólnie z gospodarzami, zbudowały niezwykłą frekwencję i przekonały się, że na mecze Wisły w tym sezonie niezmiennie warto chodzić.
A Ruch? Czy awansuje? W tej chwili odpowiedź jest za mgłą jeszcze większą niż ta na Stadionie Śląskim.