Sport

Małe dzieci w dużym sklepie z zabawkami

Rozmowa z Marcinem Szczepańskim, trenerem brązowego medalisty olimpijskiego w skoku o tyczce, Greka Emmanouila „Manolo” Karalisa, byłym szkoleniowcem rekordzisty Polski Piotra Liska

Może już w Tokio nadepniemy Duplantisowi na odcisk… - polski trener Emmanouila Karalisa liczy na sensację ze strony swojego podopiecznego. Fot. Marcin Bulanda/PressFocus

Dlaczego nie tworzycie już duetu z Piotrem Liskiem?

- Jak to w życiu, czy w związkach, pewne etapy czasem się kończą. To była fantastyczna przygoda, dekada medali, wzlotów i upadków. Ale przyszedł czas, że nasze drogi trochę się rozjechały. Może moje propozycje pracy i treningu nie do końca zgadzały się z tym, co Piotr chciał i uznaliśmy, że kończymy, żeby zacząć nowy rozdział, poszukać może nowych bodźców.

Ale jeszcze po medalu Karalisa w Paryżu powiedział pan, że z Liskiem będzie zawsze, że to jest układ, który nigdy się nie zmieni...

- Faktycznie tak myślałem, ale też zawsze chciałem, żeby Piotrek skakał jak najwyżej. I nie tak dawno temu uznałem, że chyba nie jestem już mu w stanie po prostu więcej pomóc, a bardzo bym chciał. Przy tym wszystkim mówiłem, że jestem zawsze dla niego dostępny, że jak będzie trzeba rzucić okiem, pomóc, to jestem, ale moja propozycja opierała się na wspólnych obozach.

Lisek nie chciał już trenować na zgrupowaniach?

- Myślę, że Piotrek już by chciał też trochę w domu posiedzieć z żoną, spędzać czas z dziećmi i ma swoje warunki. Jest też bardzo mocno związany ze Szczecinem. Dla niego to już nie była droga, którą ja jeszcze jestem w stanie pójść, poświęcić się, moje życie sportowe jest trochę dłuższe. Ale liczę na to, że może Piotrek wygeneruje nowy bodziec, że nowa współpraca pozwoli mu znowu wskoczyć na te 5,90.

Zdobyliście razem kilkanaście medali, w tym trzy na mistrzostwach świata, ale zabrakło chyba spełnienia i sukcesu na igrzyskach…

- Faktycznie nie udało nam się, trzy razy próbowaliśmy. Byliśmy blisko, ale to było zawsze za mało… Ale też nie zdobyliśmy medalu mistrzostw Europy na otwartym stadionie. W 2018 w Berlinie był czwarty, choć skoczył 5,90! No kurczę, świetny wynik, co nie? Rok temu na igrzyskach w Paryżu 5,90 dało medal Karalisowi! I myślę, że Piotrek może jeszcze ten medal zdobyć przy dobrych wiatrach. Trzymam za to mocno kciuki, już od strony wiernego kibica.

Rozmawiacie ze sobą?

- Tak, od czasu do czasu gdzieś tam…

Domyślam się, że ta najważniejsza rozmowa nie była łatwa? Byliście przyjaciółmi…

- Nie mamy wspólnego dziecka, nie mieliśmy wspólnych innych rzeczy, więc jest trochę łatwiej. Każdemu z nas zależało na tym, żeby skakać jak najwyżej i osiągać sukcesy, no i w pewnym momencie po prostu się to skończyło. Naturalna kolej rzeczy. 10 lat, długi okres, fantastyczna historia. Ale wszystko się kiedyś zaczyna i kończy.

Trwa za to już trzeci sezon pana współpraca z Emmanouilem Karalisem, który skoczył już w tym roku 6,08. Z jakimi nadziejami przystępujecie do mistrzostw świata w Tokio?

- Nasze ambicje rosną z dnia na dzień. Następnym celem jest skoczyć 6,10 i być w top 2 w historii, czyli jeszcze w tym sezonie 6,17. To byłoby coś fantastycznego. I nadepnąć na odcisk Armandowi Duplantisowi.

No właśnie, wygrywanie Mondo stało się już trochę nudne. Czy jest szansa pokonać Szweda?

- Trudne pytanie, ale na Mondo jest już takie małe polowanie. Trzy lata temu w Brukseli pokonał go już Filipińczyk Obiena, ale Duplantis nie skoczył wówczas 6 metrów. A takich skoków w sumie ma już na koncie prawie 80, Manolo 12. Generalnie mamy do czynienia ze złotym pokoleniem tyczkarzy, 5,70-5,75 już nikogo nie zadowala, nigdy wcześniej aż tylu nie było na poziomie 5,90. Więc jeżeli walka o złoto rozegra się na 6,10-6,15, ktoś naciśnie, ktoś trzeci będzie blisko, wtedy naprawdę wszystko może się zdarzyć. To są tak niebotyczne wysokości, że nawet Duplantis nie skacze tego na wykałaczce.

Chciałby być pan trenerem Mondo?

- (milczenie). Nie wyobrażam sobie tego…

Bo za duża presja?

- Nawet nie to. Nigdy po prostu nie dopuszczałem takich myśli do siebie. Mondo jest przez lata tak doświadczony, ma tak fantastyczny team rodzinny wokół siebie, matka była wieloboistką, ojciec skakał o tyczce, więc… To jest coś, czego się nie rusza, taki american dream od początku do końca i tak już pewnie zostanie.

Na czym polega jego fenomen?

- Chyba nie tylko jego. O pokoleniu '98 i młodszych ja mówię „next generation athletes”. Choć wciąż jestem młody, mam 35 lat, to już nie nadążam (śmiech). Oni czerpią ze skakania radość, cieszą się chwilą, fajnymi konkursami, dla nich to jest fun. Są fantastycznie ze sobą zżyci, kibic zawsze na zawodach jest wygrany, bo dostaje tyczkarskie show. To ich skakanie jest jakby „przy okazji”, odskocznia, hobby, adrenalina. Nie traktują sportu jak pracy, że coś muszą. Oni się nim bawią. I pewnie dlatego są w tym miejscu, w którym są. Jak patrzę na Manolo, to jakbym widział małe dziecko w dużym sklepie z zabawkami, które bierze sobie tyczkę, oczy mu się świecą, połyka w powietrzu te 6 metrów i ma radochę.

Jaki Grek jest na co dzień?

- Jest plastycznym człowiekiem do współpracy. Mówi do mnie, coach, to co powiesz, to ja robię. I tam nie ma żadnej dyskusji.

Nasze stereotypowe myślenie o południowcach jest trochę inne - najpierw zabawa, luz, a trening czy praca może potem, jutro…

- Podobno ja też zmieniłem się trochę, dużo ludzi mi tak mówi. Zmiękłem, wróciłem do tego, jaki byłem kiedyś, bo widzę, że tak musi być, jestem bardziej otwarty, rozrywkowy i tak dalej. Jest mniej bata na treningu, a bardziej tego vibe'u, który powoduje, że można skoczyć wysoko.

Ale granica jest postawiona?

- Granica zawsze jest. Na treningu to ja jestem szefem.

Z Liskiem było inaczej?

- Ta współpraca była inna, bo mieliśmy z Piotrkiem partnerskie relacje, zawsze wspólnymi siłami dochodziliśmy do czegoś. I myślę, że z tego była nasza siła, że potrafiliśmy dyskutować, nie zgadzać się ze sobą w różnych momentach, nawet kłócić, jak w małżeństwie. Ale z tego wzięły się wszystkie sukcesy i medale.

Manolo jest dużo młodszy od Liska.

- Zgadza się, też pracujemy na zasadach przyjacielsko-koleżeńskich, ale mamy postawione granice trener - zawodnik. Każdy etap ma swoje rozdziały. Ja też próbuję się dostosować do panujących reguł gry.

Objął pan Karalisa już jako zawodnika uznanego, ukształtowanego, który rok wcześniej był czwarty na igrzyskach olimpijskich w Tokio. Jak to się stało, że trafił pod pana skrzydła?

- Zaczęło się w 2022 roku, jego otoczenie szukało czegoś nowego, Manolo nie przeszedł eliminacji mistrzostw świata i Europy. Najpierw przyjechał do mnie na testy, sprawdzić grunt. Spodobało mu się, zaufał mi i tak już został, z dobrym skutkiem.

I dzisiaj Spała to podobno jego drugi dom?

- Tak! Dobrze się tam czuje, ma ciszę, spokój, bo jakby nie patrzeć, jest rozpoznawalny w Grecji, nie zawsze może wyjść z domu anonimowo, niezauważony.

Jaka jest wasza tajemnica sukcesu - technika, odwaga, szybkość na rozbiegu?

- Najważniejszy jest mental, cały czas będę to powtarzał. Ale z tym oczywiście muszą iść w parze aspekty szybkości i gimnastyki. I jeżeli ktoś jest w stanie ułożyć sobie w głowie bardzo szybki rozbieg z całą dalszą ewolucją i ten rozbieg pasuje, to wtedy można wziąć twarde tyczki. A twarde tyczki to jest głowa i wtedy skacze się bardzo wysoko. Ja nie jestem jakimś prekursorem, nie próbuję wszystko zmieniać, bo nie widzę w tym sensu, tylko raczej wyciągnąć z zawodnika to, co ma najlepszego, jego esencję. Widziałem, jak Manolo skakał niebezpiecznie, ryzykownie, spadał często do dołka. Przez to łapał kontuzje. On się nigdy nie bał, był rekordzistą świata juniorów, bardzo szybko wskoczył na poziom 5,70-5,80. Ale miał też lata, że notował totalny zjazd i skakał po 5,40. Ja jestem zwolennikiem stabilności, skakania równo na tych wyższych wysokościach. No bo jak skaczesz 6,06, to w pewnym momencie 6,10 też dasz radę. Więc zmieniłem parę rzeczy, żeby jego skoki stały się bezpieczniejsze. Manolo jest też szybszy na rozbiegu, może być jeszcze szybszy. Może też wyżej złapać uchwyt. Czekaliśmy niedawno na trzy nowe twardsze tyczki, które, mam nadzieję, pozwolą nam skoczyć wyżej.

W Tokio?

- Zdecydowanie. Mam nadzieję, że jak ją chwyci i odda na niej skok, to poczuje, że znowu leci do góry. Ale musi się przy tym złożyć dyspozycja dnia, timing i tak dalej, parę niuansów, które sprawią, że skok na 6,08 wygląda jakby to była łatwizna na 5,80.

Dlaczego od razu nie skakać na twardej tyczce? Z powodu lęku, że się nie wygnie i nie wyniesie?

- No jak się ma coś cofnąć na wysokości 6 metrów i masz upaść na plecy albo na głowę, to jest raczej bolesne…

Czyli trzeba, mówiąc potocznie, mieć jaja?

- Dokładnie.

U kogo podpatrywał pan i szlifował swój warsztat szkoleniowy?

- Od 6. roku życia trenowałem w Gdańsku gimnastykę sportową, przez 10 lat.

Z nadziejami olimpijskimi?

- Każdy miał nadzieje olimpijskie, ale w pewnym momencie zrobiłem się za duży. Wtedy pojawiły się sukcesy Ani Rogowskiej, na topie była Jelena Isinbajewa. No to może przejdziemy na tyczkę. I przez dwa lata łączyłem jedno i drugie, startowałem na mistrzostwach Polski tu i tu.

W końcu postawił pan na tyczkę?

- Trafiłem pod skrzydła ówczesnego guru polskiej tyczki Edwarda Szymczaka, z nim poczyniłem największy progres, prawie do 5 metrów. Po drodze widziałem jak pracuje słynny Witalij Pietrow i inni trenerzy w Polsce, jak choćby Roman Dakiniewicz, dziś już na emeryturze. Wybitny fachowiec, miał fantastyczne podejście techniczne i świetnie to łączył kiedyś w kadrze. Potem miałem krótki epizod z Agnieszką Wroną, byłą zawodniczką, pracowałem z Michałem Modelskim, od którego bardzo dużo się nauczyłem i jako zawodnik i jako trener, bo on ma wspaniałą wiedzę trenerską. Potem przeprowadziłem się do Szczecina, trenowaliśmy z Piotrkiem ze Sławkiem Kaliniczenką. W końcu po dwóch latach udało mi się w 2013 roku skoczyć 5,20 i na tym zakończyłem swoją przygodę, jeszcze w kategorii U23. Zacząłem przy Sławku jako trener dzieci i młodzieży. Już na początku w kategorii młodzików udało mi się zdobyć medal, potem kolejny, doprowadziłem kilku chłopaków od zera do poziomu 5,20. A potem nastąpił zwrot akcji i Piotrek zapytał się, czy mu pomogę przygotować się do mistrzostw świata.

To był rok 2015. I od razu medal w Pekinie.

- Tak. Piotrek mnie wprowadził w ten świat. Dostałem szansę, którą myślę, że wykorzystałem w stu procentach. Zawsze brałem jak najwięcej, chciałem skorzystać, rozwijać się. No i potem była już koncentracja na Piotrku, młodzieży już prawie nie było. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że przy takim mistrzu powinno trenować jeszcze 2-3 młodych, nieduża grupa. Zrobiłem to na koniec kariery z Piotrkiem, chwilę wcześniej zanim pojawił się Manolo, i młodzi zaczęli się rozwijać, jak Zosia Gaborska, Paweł Pośpiech i jeszcze paru innych.

Ale po mistrzostwach przeprowadza się pan z rodziną do Grecji?

- W poniedziałek 15 września jest finał męskiej tyczki, wracamy z Tokio dwa dni później i 18 zgłaszam gotowość do pracy, więc na wakacje nie mam czasu w tym roku, zresztą rzadko miałem jakiekolwiek. Grecki Komitet Olimpijski zatrudnił mnie w roli supervisora Manolo, ale jeżeli ktoś jeszcze będzie potrzebował mojego wsparcia, to będę też pomagał. Jest paru trenerów, którzy już ze mną rozmawiają. Darzą mnie w Grecji takim zaufaniem, że po prostu stanę na głowie, żeby spróbować coś z tego zrobić. Ale jadą ze mną też i będą przyjeżdżać moi polscy podopieczni, to tylko 2 godziny lotu z Polski.

Czy w Los Angeles w 2028 roku pana polscy podopieczni mogą już nas trochę ucieszyć?

- Moim marzeniem jest wprowadzenie jednej tyczkarki i jednego tyczkarza na kolejne igrzyska. Nie mówię o finale zaraz, ale same igrzyska to już jest powód do dumy.

Rozmawiał

Tomasz Mucha

10 MEDALI zdobył Piotr Lisek pod opieką Marcina Szczepańskiego - 3 w mistrzostwach świata na otwartym stadionie, 2 w halowych MŚ oraz 5 na halowych mistrzostwach Europy; ustanowił także rekord Polski, który od 2019 roku wynosi 6,02 m.

Piotr Lisek i Marcin Szczepański to już rozdział zamknięty, po 10 latach owocnej współpracy. Fot. Rafał Oleksiewicz/PressFocus