Los treneros, czyli co ma Peszko do Szulczka
MUCHA NIE SIADA - Tomasz Mucha
W tym, że jesteśmy w decydującej fazie sezonu, nietrudno się połapać – intensywnie kwitną kasztany, a ciśnienie w klubowych gabinetach puszcza zgoła mniej wykwintne zapachy. Finiszuje wszak kwiecień, meta za pasem! Nader cierpliwy właściciel Wieczystej – nomen omen – Kwiecień długo pozostawał niezmąconym kwiatem lotosu, ale w końcu i ten „król aptek” za jedyne słuszne lekarstwo musiał uznać wywalenie na pysk swojego pupila, bo jego milionerzy wyglądają z takim trenerem na ławce jak ubodzy krewni. I mimochodem przypomniał starą prawdę, że w życiu – a w futbolu szczególnie – nic nie jest wieczyste, no, może poza księgami.
Pantha rei – wszystko płynie – mawiał Heraklit z Efezu. W Zabrzu na pewno. Uchodzący jakże słusznie za finansową potęgę i mający jeszcze bardziej słusznie mocarstwowe aspiracje miejski klub Górnik z zadłużonego po uszy miasta w końcu pozbył się uwierającego kamyka w bucie i jeszcze przed Wielkanocą pokazał drzwi temu nieudacznikowi Urbanowi. Gość przegrał trzy razy z rzędu, wystarczy? No, mnie też bycie siódmym w Polsce by nie cieszyło, skoro uważam, że jestem najlepszy.
Teraz patrzeć tylko, jak pod nowym kierunkiem KSG rychło zacznie regularnie bić Lecha, Legię, Jagiellonię i Raków, wkroczy dumnie na europejskie salony, będzie łoić te wszystkie Barcelony, Liverpule, Juwentusy i inne Czelsi, zresztą te ostatnie to już żaden wielki wyczyn, co z bólem serca musiałby zapewne przyznać wielki fan The Blues, sam wspomniany Mister April. Przypuszczam, że gdyby Feio zamiast na Łazienkowskiej pracował na Roosevelta i – tak jak to uczynił z CWKS-em – mimo wszystko odpadł z londyńczykami w ćwierćfinale jakiejś trzeciej ligi europejskiej, wszechmocny dyrektor Milik właśnie odwracałby się do niego plecami, zatykając nozdrza. A fuj!
Ale nie wiem, czy zdajecie sobie, drodzy Czytelnicy, sprawę, że jednak coś w tej naszej ukochanej kopanej się zmienia. Jasne – nieśmiało, subtelnie, małymi kroczkami, ale jednak trzy baty z rzędu już nie wszędzie oznaczają wilczy bilet dla trenera.
Przykład gorący – proszę bardzo! Taki Dawid Szulczek. Jeszcze kilka lat temu, jeszcze w innym Ruchu, być może w innej rzeczywistości, po tym, co wyprawiają wiosną jego piłkarze, nie byłoby po nim w Chorzowie śladu od kilku tygodni. „Niebiescy” nie wygrali żadnego z dziewięciu kolejnych ligowych meczów, zewsząd zbierając cięgi i robiąc parodię z ataku na ekstraklasę.
Powtórzmy na głos – dziewięć meczów! A więc hipotetycznie Szulczek w ciągu dwóch miesięcy mógłby wylecieć z roboty dobrze ze trzy razy. Tymczasem szkoleniowiec ze Świętochłowic, choć co kilka dni wysłuchuje od własnych ziomków najgorszych „jebów”, trwa przyspawany do ławki i wcale nie zamierza wywieszać białej flagi. Gość musi mieć nie tylko twarde pośladki, ale i psychę! Nie wiem, kto na Cichej podejmuje decyzje – prezes, prezydent czy panowie bez włosów – i jakie motywacje nimi kierują, w każdym razie w opisanych okolicznościach ich zaufanie (?) do szkoleniowej klasy Szulczka budzi jeżeli nie cokolwiek zdziwienie, to przynajmniej respekt. Przecież to my, dziennikarze, tyle razy szydziliśmy z działaczy, gdy po trzech potknięciach zmieniają miotłę, bo tak najłatwiej, nie potrafiąc realnie ocenić mizerii swoich piłkarzyków. No tośmy doczekali – zmienia się!
Czy Szulczek stanie się chorzowskim Górakiem, któremu przecież za chwilę stuknie sześć lat nieprzerwanej historii na Bukowej? Sześć lat! A więc 70 miesięcy, w trakcie których był zwalniany z pracy w GieKSie oficjalnie przynajmniej ze trzy razy, nieoficjalnie pewnie z trzy razy tyle, a na trybunach po co drugim meczu. I co? Ciśnienie zostało wytrzymane i od roku Rafał Górak jest noszony na rękach, a na Nową Bukową wkraczał dumny niczym Cezar po podbojach najdalszych zakątków kontynentu.
Oczywiście, wciąż zdarza się, że nad polskim futbolem zamiast twardych i racjonalnych zasad korporacji unosi się ułańska fantazja i zdarza się sytuacja, jak ta najświeższa – łódzka, w której niejaki Ariel Galeano wyleciał z pracy w ŁKS-ie po dwóch miesiącach.
Ja też jestem za młodością, wciąż chciałbym stroszyć piórka na głowie niczym najpiękniejszy koliberek, maskując gołe placki i zakola, ale akurat tu bardziej należałoby się zastanowić, co decydenci wąchali, gdy stawiali na nieopierzonego 28-latka z Paragwaju, niż piętnować chybcikiem przyznanie do błędu przy otwartej kurtynie. Podobnie jak nie wpadłbym też raczej na pomysł, żeby Peszko prowadził coś więcej niż weselnego węża z „jedzie pociąg z daleka”. Zacytujmy więc znamienne słowa właściciela ŁKS-u, Melona, które mają szansę przejść do klasyki: „Poniosła nas ułańska fantazja. Chcieliśmy radykalnej zmiany, ale nie wzięliśmy pod uwagę różnic kulturowych, które okazały się nie do przejścia. Będziemy szukać polskiego szkoleniowca i bardziej sprawdzonego”. A więc dotarliśmy do źródeł. Kwitnie w kwietniu polska myśl szkoleniowa, wystarczy dobrze obwąchać.
Dawid Szulczek. Ten to musi mieć nie tylko twarde pośladki, ale i psychę. Fot. Marcin Bulanda/PressFocus