Sport

Królowa na ziarnku grochu

Tomasz Mucha

Ewa Swoboda, wieczne dziecko polskiej lekkoatletyki, obiekt westchnień kolegów z bieżni… Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus

Niedawna gala „Złotych kolców” na Stadionie Śląskim, honorująca najlepszych lekkoatletów roku była widowiskiem dziwacznym, niczym bal na Titanicu relacjonowany na żywo. Na widowni okrągłe stoły obsadzone dookoła wystrojonymi laureatami i gośćmi, wśród których przechadzał się i z głupia frant zagadywał latający reporter TVP; na scenie zamiast orkiestry zdzierająca gardło nieśmiertelna wokalistka Małgorzata Ostrowska wspierana przez niezawodnych gawędziarzy Babiarza z Chmarą, rozciągających teletasiemca do dwugodzinnego lizania się, niestrawnego o tyle, że obok już dymiły schabowe z ciapraną. Ale najpierw rytuał - klapa, rąsia, buźka, goździk.

To wszystko w nagrodę za jeden z najgorszych sezonów w historii polskiej lekkoatletyki, okraszony jednym skromniutkim brązem olimpijskim znakomitej skądinąd sprinterki na jedno okrążenie Natalii Kaczmarek – od niedawna po mężu już Bukowieckiej. Jedynej, która nie zmarnowała trzech lat od igrzysk w Tokio.

Ale ogólnie Królowa Sportu widać ma się pysznie jakbyśmy mieli nie jednego rodzynka, a tuziny podobnych Natalii – ważne, że są liczone pod 10 tysięcy stypendia od państwa, są honoraria od sponsorów i żołd z wojska polskiego, są bonusy za reklamę kremów i odżywek na Instagramie, są zgrupowania w ciepłych krajach, jest wikt i opierunek, a potem nagrody, premie i prezenty.

Mimo to jesteśmy notorycznie przekonywani, jaki to straszny horror być w Polsce lekkoatletą – sami aż ocieramy te hektolitry potu wylane pod portugalskim słońcem, masujemy zakwaszenia mięśniowe i reanimujemy długi tlenowe, dostajemy zawrotów głowy od tysięcy kilometrów przelatanych po niebach całego świata, odsuwamy od siebie pokusy hamburgera z podwójnym bekonem i przeżywamy stresy, czy noga będzie kręcić a ramię wyrzucać... A potem to dopiero: trzeba wyjść na stadion już w okolicy maja i poddać się ocenie na mitycznej imprezie docelowej, by pod koniec sierpnia – czwartego miesiąca okrutnej męki biegania, skakania i rzucania – mazać się, że już nic więcej z siebie nie damy, bo padamy na pysk, oddychamy rękawami i należy nam się zasłużony relaks na Kanarach, tak od września do listopada. No ale potem znów ten mozół w Portugalii, RPA czy Australii, a na horyzoncie kolejny czteromiesięczny stresujący zapierdziel startowy…

Ta znana w kulturze od wieków dekadencja – wystawne celebrowanie klęsk i nadchodzącego upadku połączone z arogancją i butą – znalazły w „Złotych kolcach 2024” wspaniałą kontynuację. Po trzech latach od sześciu medali w pandemicznych igrzyskach w Tokio zadowolona bardzo z siebie polska lekkoatletyka zjadła własny ogon. Syci sportowcy – reprezentanci coraz bardziej odlatują w kosmos. Przejedzeni także niestety dzięki nam – wszak w trakcie morderczych treningów i zagranicznych przygotowań nie brakuje im ptasiego mleka, w znaczącym stopniu z pieniędzy podatników. Jak powszechnie wiadomo, jesteśmy bogatsi od takich dajmy na to Norwegii czy USA, gdzie państwo nie płaci zawodowym sportowcom za wykonywanie zawodu, ani nie rozdaje nagród za ich sukcesy – od tego są prywatni sponsorzy. Owszem, wspiera sport młodzież i talenty, czy to z budżetu, czy jak za oceanem poprzez system stypendiów w koledżach i na uniwersytetach. U nas - jakbyście państwo nie wiedzieli - w waszym imieniu nagrodę dla mecenasa polskiej LA odebrał w Chorzowie wiceminister sportu i turystyki…

Ale idzie wiatr zmian, wkrótce poznamy nowego szefa związku LA. Ma nim rzekomo zostać wodzirej Chmara, znaczy obecny wiceprezes, od lat mający się znakomicie telewizyjny komentator poczynań własnych poddanych – domniemany huragan może więc skończyć się na zefirku. Ale zmiana warty jest nieunikniona. W Chorzowie pożegnano dziesiątkę dawnych mistrzów, za chwilę tylko wspomnienie pozostanie po pierwszej generacji gwiazd urodzonych już w wolnej Polsce, do głosu dochodzi pokolenie urodzone ze smartfonem w ręce i potrafiące robić z tego użytek.

Jest natomiast pewne, że Królowej nie uratuje pokolenie tzw. Gen Z, królewny na ziarnku grochu pokroju Ewy Swobody. Niesforne, wieczne dziecko polskiej lekkoatletyki, obiekt westchnień niedojrzałych kolegów z bieżni, zawsze z muchami w nosie i w nieutulonym poczuciu braku „niewiadomoczego”, właśnie obwieściło światu, że pod trzydziechę chciałoby jeszcze poskakać w dal. Sugerowałbymnie przesadzać z tą zabawą w piaskownicy, bo mecenas – czyli podatnik – może w końcu mieć dość i wypiąć pośladek.

Ewa Swoboda, wieczne dziecko polskiej lekkoatletyki, obiekt westchnień kolegów z bieżni… Fot. PressFocus