Sport

Kiwajcie i utrzymujcie się przy piłce

Rozmowa z Bogdanem Pikutą, mistrzem Polski w sezonie 1995/96, a obecnie trenerem młodzieży w APN GP Czeladź

Jak z perspektywy lat poświęconych profesjonalnej grze w piłkę nożną, a następnie pracy trenerskiej, wspomina pan swoje futbolowe początki?

- Mam już 52 lata, więc mówimy o tym, co było pół wieku temu i od razu trzeba zaznaczyć, że to była inna era. Po pierwsze reprezentacja Polski zdobywała medale mistrzostw świata, a po drugie - i mogę powiedzieć, że tam najbardziej rozwinąłem się piłkarsko - wszyscy grali pod blokiem. Dzieci biegały po klepiskach, bo trawa nie miała szans na zakiełkowanie, gdy od rana do wieczora toczyły się na niej mecze blok na blok, ulica na ulicę, osiedle na osiedle. A kiedy nie graliśmy, to kopaliśmy piłkę, wymyślając różne formy rywalizacji. Powiedziałem piłkę i już widzę jak dzieci, które teraz chodzą na treningi myślą o pięknych futbolówkach, ale ja zaczynałem od gumowej piłki, którą dostałem, gdy miałem 7-8 lat i byłem najszczęśliwszy na świecie, bo mogłem odbijać nią o ścianę bloku.

Kiedy trafił pan klubu i rozpoczął treningi?

- Byłem wtedy w 4. klasie szkoły podstawowej, bo właśnie chłopcy w takim wieku wybierani byli wówczas do najmłodszych grup treningowych, czyli trampkarzy. Najlepszym klubem w moim rodzinnym Jaworznie była Victoria, której seniorzy grali w 2. lidze, ale najbliżej mojego bloku na Osiedlu Stałym był Górnik i do niego poszliśmy z kolegami z podwórka, żeby się zapisać. Pamiętam, że pierwszy prawdziwy mecz na dużym boisku 11 na 11 graliśmy u nas z Victorią i choć skazywani byliśmy na pożarcie, to zremisowaliśmy 2:2, a ja strzeliłem oba gole. To mi otworzyło drogę do klasy sportowej przy Victorii i do niej, po zawodach międzyszkolnych zorganizowanych na głównej płycie stadionu w Jaworznie dla wyłowienia talentów, chodziłem już od 5. klasy podstawówki.

Kto był pana pierwszym trenerem?

- Nasza trampkarska drużyna była w całości z jednego osiedla, więc oprócz dwóch-trzech klubowych treningów w tygodniu cały czas spędzaliśmy razem, grając na okrągło, nie patrząc czy upał, czy deszcz, czy śnieg. Nikt nam więc nie musiał mówić, gdzie ma kto grać, bo sami znaliśmy się najlepiej i wiedzieliśmy, jak się ustawić. A trenerem był świętej pamięci Edward Wilk, grający wtedy na stoperze w Górniku, więc był dla nas autorytetem-praktykiem, choć nie wiem, czy miał jakieś „papiery” i przygotowanie teoretyczne. Podpowiadał nam typowe boiskowe rady, ale tak naprawdę to prowadził najprostsze treningi prowadzenia piłki i żonglerki, żeby poprawić czucie piłki. Wszystko opierało się jednak na grze. To było najważniejsze. O taktyce nikt nie myślał, bo ja uwielbiałem stać w bramce, ale dlatego, że po złapaniu piłki ruszałem do przodu i kiwałem kogo się tylko da, żeby strzelić gola. Byłem więc prekursorem obecnego wzoru bramkarza grającego w polu jako 11. zawodnik drużyny (śmiech). Bardzo dużo dawało mi wtedy granie pod blokiem, gdzie musiałem rywalizować z chłopcami starszymi nawet o 4 lata. Musiałem sobie radzić szybkością i sprytem, nadrabiając różnice fizyczne, a ponieważ potrafiłem wygrywać pojedynki, to później trener Mirosław Stadler, zawodnik drugoligowej Victorii i Andrzej Śliwiński, były lekkoatleta, zaproponowali mi treningi w Victorii, połączone z chodzeniem dla klasy sportowej przy kopalni, i tak było aż do technikum. Trenowałem po dwie godziny dziennie w szkole na wuefach - pierwsza była poświęcona na ogólnorozwojówkę i motorykę, a druga na małe gry, ale jeszcze po lekcjach spotykaliśmy się na zajęciach w klubie. Szkoła była w centrum Jaworzna, więc wstawałem rano, a ponieważ rodzice wychodzili do pracy, opiekowałem się siostrą, którą zawoziłem do przedszkola i jechałem do szkoły, a po lekcjach szedłem na trening. Do domu wracałem po 20. Nikt mnie nie podwoził. Wszędzie trzeba się było dostać komunikacją miejską i to też była szkoła życia oraz pracy, bo mieliśmy praktyki w kopalni. Dzięki temu jestem technikiem-mechanikiem urządzeń górnictwa podziemnego i tam też zdałem maturę. Nie wspomnę już o naszych placach treningowych, które przy obecnych boiskach ze sztuczną nawierzchnią i murawach przygotowanych na zajęcia były zwykłymi klepiskami, z których - gdy były upały - schodziliśmy brudni jak górnicy po szychcie pod ziemią. Natomiast zimą graliśmy i trenowaliśmy po kostki w śniegu, ale cieszyliśmy się, bo zajęcia były przy światłach, jak na wielkich stadionach. Oczywiście nasze światła to były zwykłe uliczne latarnie, ale czuliśmy się jak piłkarze, których oglądaliśmy w telewizji, a nasz rocznik - choć beze mnie, bo ja wtedy leczyłem kontuzję - zdobył mistrzostwo Polski w spartakiadzie.

Jednym słowem piłka nożna była wtedy szkołą życia, a polskie zespoły, z polskimi piłkarzami grały w europejskich pucharach. Czy teraz, gdy w ekstraklasie Polacy są „rodzynkami”, szkolenie młodzieży w naszym kraju jest w ogóle prowadzone?

- Jest, ale problem - co obserwuję, jeżdżąc na staże do Lizbony i Wolfsburga - jest w podejściu do pracy naszych trenerów. Tam jest bardzo mało założeń wyizolowanych w treningach. Wszystkie zajęcia od najmłodszych do tych starszych są prowadzone na zasadzie gier jeden na jeden, dwa na dwa, w niedowadze i w przewadze na małych przestrzeniach. Chodzi o to, żeby chłopcy nauczyli się jak najlepiej reagować na to, co się dzieje w fazach przejściowych, czyli w tracie przejścia z obrony do ataku. Trenerzy w tym celu tak układają zajęcia, żeby było jak najwięcej gry. To samo dotyczy meczów. Nigdy nie było ze strony trenera parcia na zawodnika. Gdy on wchodzi podczas spotkania ligowego w drybling i ma możliwość rozwinięcia gry podaniem do kolegi, będącego na lepszej pozycji, ale wybiera kolejny zwód, to nikt do niego nie ma pretensji, nawet gdy straci piłkę. U nas natomiast od razu byłby krzyk trenera „podaj, nie kiwaj”. Tam tego nie zauważyłem. Być może w analizie pomeczowej trener zasugeruje, że tu mogłeś podać i rozwinąć akcję, ale to co zrobi jest suwerenną decyzją piłkarza. I to jest profil zawodnika Benfiki. Oni chcą wychować zawodników mających ciąg na bramkę i potrafiących zrobić przewagę, bo tacy są w cenie. Od fachowców w Lizbonie usłyszałem: „wy w reprezentacji macie jednego zawodnika, Zalewskiego, bo nie jest wychowany w Polsce”.

Bogdan Pikuta przekonuje, że najwyższy czas skończyć wynikomanią oraz tabelomanią i zacząć szkolić młodzież. Fot. Dorota Dusik

Czy pan w Akademii Piłki Nożnej Czeladź wprowadza ten lizboński model?

- Nasza akademia powstała w 2016 roku, czyli za rok będziemy świętowali 10-lecie, i powiem szczerze, że... dorastamy do zmian. Sam jeszcze kilka lat temu byłem zwolennikiem grania piłką, nie dając zawodnikom możliwości podejmowania niezależnych decyzji. Na szczęście doszedłem do tego, że trzeba im dać wolną rękę w wyborze boiskowych zachowań i oglądając naszych trenerów też tego od nich wymagam. Ich komunikaty do zawodników nie mogą brzmieć „podaj” albo „wybij”. Przed meczem mają powiedzieć: „jak najwięcej kiwajcie i utrzymujcie się przy piłce”. Muszą dostać zielone światło, żeby się rozwijali indywidualnie. Tak jest w Benfice, której dział skautingu przez ostatnią dekadę wygenerował zyski w wysokości miliarda 400 milionów euro. To chyba o czymś to świadczy.

Dlaczego w takim razie nie skopiujemy portugalskiego systemu szkolenia?

- Ale to nie jest odkrywanie Ameryki. Nasz system szkoleniowy jest bardzo podobny do tego lizbońskiego. Nasze topowe drużyny też mają działy skautingu, akademie, metody, ale tam dzieciaki wyrastają na zawodników, a u nas giną, bo nie dostają szansy. Tam ją dostają i się rozwijają na piłkarzy wartych miliony euro. Ich celem jest zrobienie wszystkiego, żeby zawodnik był najwyższej klasy, a to znaczy, że w każdym klubie, których ich pozyska, znajdą swoje miejsce. Z czwórką kolegów trenerów-praktyków z Polski zostałem zaproszony do takiego programu, w którym oficjalny partner Benfiki Lizbona chce zrozumieć, dlaczego u nas w kraju, który ma 4 razy więcej mieszkańców niż Portugalia, wyrównany poziom prezentujemy do 12-13 roku życia, a później zostajemy w tyle i Portugalia nam odjeżdża. Na razie było pierwsze dwutygodniowe działanie, a jeszcze mamy trzy terminy. Ja już jednak wiem, że my w Polsce od najmłodszych grup wiekowych tworzymy model zespołu, który ma wygrywać, bo liczy się wynik. A co się później z zawodnikami dzieje, to już szkoleniowców młodzieży nie interesuje. Natomiast w Portugalii „idą” w model zawodnika. On ma być techniczny, mobilny, odważny i podejmujący decyzje, czyli gotowy do gry. Ma być indywidualnością i takie umiejętności są najbardziej doceniane, bo łatwo je wkomponować w każdy model piłki seniorskiej. Dlatego my w APN-ie Czeladź staramy się iść tą drogą - oczywiście w skali możliwości naszego klubu, który ma swoje możliwości, ale chcemy iść drogą, którą idą najlepsi. I nie narzekajmy, że nasze dzieci są „zagłaskane przez rodziców”, bo w Portugalii i Niemczech też mama wozi dziecko na treningi, a tata czyści mu buty. Tu nie ma różnicy, bo każdy rodzic chce dla swojego dziecka jak najlepiej, ale różnica jest w kreowaniu zawodnika przez trenera i klub. Dlatego moim skromnym zdaniem należy zlikwidować wynikomanię i tabelomanię, bo to zabija szkolenie. Gdy się gra o wynik, to się odchodzi od szkolenia, a gdy się szkoli,to wynik przyjdzie... Trenerzy muszą to zrozumieć i pozwolić zawodnikom podejmować ryzyko, bo wtedy dziecko się uczy kreatywności, a ona jest fundamentem sukcesu.

Rozmawiał Jerzy Dusik