Jazda z...
Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado
Rozpoczęła się faza grupowa Ligi Mistrzów. Chciałbym napisać „HURRRAA!”, ale nie mogę, bo konsekwentnie podkreślam, że jej powstanie to jeden z najbardziej dramatycznych momentów w dziejach piłki nożnej. Uważam, że przepoczwarzyło to i wynaturzyło rozgrywki europejskie. Liga Mistrzów jest pełna niesprawiedliwości, ponieważ toleruje nierówność. Zawsze będę uważał, że mistrzowi Polski należy się udział w niej bez potrzeby przechodzenia przez eliminacje. Niestety; bogatsi i więksi mają łatwiej, biedniejsi i mniejsi – trudniej (jak w życiu, ech... – przyp. red.). Problem polega jednak na tym, że rozdawnictwo pieniędzy w związku z udziałem w tych rozgrywkach stosowane przez UEFA dodatkowo pogłębia te nierówności. Nikt już nie protestuje, że mistrz Polski musi się do LM przedzierać i nie udaje się to już od lat – ostatni raz zagrała w niej Legia Warszawa, a było to prawie dekadę temu. Najbardziej smuci mnie, że nawet polscy kibice uznają to za naturalne, ba – dla wielu z nich klubami pierwszego wyboru są już giganci z Hiszpanii, Anglii czy Włoch… Zawsze będę nad tym ubolewał, niemniej zawsze z okazji Ligi Mistrzów przypomina mi się pewne zjawisko. Poczytuję sobie bowiem za osiągnięcie, że z 1698 meczów futbolowych, które widziałem na własne oczy w 27 krajach, żaden nie dotyczył tych rozgrywek.
Tak się jednak złożyło, że w 2008 roku byłem na meczu eliminacji Ligi Mistrzów, w którym akurat debiutował na ławce trenerskiej Barcelony „nie kto inny” (mam nadzieję, że Dariusz Szpakowski nie obrazi się za wypożyczenie tego zwrotu) jak Josep Guardiola – bez wątpienia jeden z najwybitniejszych szkoleniowców wszech czasów, a przy okazji również jeden z symboli Champions League. Wygrywał ją przecież zarówno z Barceloną, jak i z Manchesterem City, nie udało mu się jedynie z Bayernem. Brytyjski miesięcznik „FourFourTwo” stworzył właśnie ranking wszystkich zwycięzców Ligi Mistrzów – wyobraźcie sobie, że najwyżej ocenił właśnie Barcelonę z tamtego debiutanckiego sezonu pod Guardiolą, czyli Blaugranę z rozgrywek 2008/09. Cóż, trener stworzył wtedy drużynę doskonałą, grającą płynnie, ale i efektownie, metodycznie, ale i płomiennie. Gwiazdy zlały się w wielki team. Nie było jeszcze potrzeby dostosowania się do wielkiego ego Messiego, geniusz dopiero budował własną markę, a wtedy wszyscy oni są bardziej znośni... Barcelona była wówczas jak Sagrada Familia, a Guardiola jak Gaudi. 5:1 z Bayernem w ćwierćfinale, czy 2:0 z MU w finale było czystą poezją. Podczas półfinału mój mały wówczas jeszcze synek, zagorzały fan Katalończyków, niedługo przed końcem rewanżu z Chelsea zaczął przed telewizorem rozpaczliwie płakać. Kiedy Iniesta w doliczonym czasie zdobył gola dającego awans do finału, dziecko nie miało już siły się cieszyć. Płakało nadal, tyle że ze szczęścia i bezgłośnie.
Guardiola po 10 miesiącach od tego momentu miał już sześć trofeów: wygrał Ligę Mistrzów i zdobył klubowe mistrzostwo świata, Superpuchar Europy oraz mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Hiszpanii. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie na piętrowej trybunie Camp Nou i chłonęliśmy poezję. Nagle jakiś kwadrans przed końcem zostaliśmy sprowadzeni do rzeczywistości. „Jazda z kurwami, Wisełko, jazda z kurwami” – rozległo się na trybunach. Nasi tu byli. Wróciliśmy do piekiełka.
