Janek rozumie potrzeby piłkarzy
Rozmowa z Ryszardem Komornickim, 20-krotnym reprezentantem Polski, mistrzem Polski z Górnikiem Zabrze i Szwajcarii z FC Aarau, uczestnikiem MŚ 1986, trenerem wielu zespołów w Szwajcarii, Polsce i Niemczech
Nowy selekcjoner Jan Urban szybko dogadał się z Robertem Lewandowskim. Fot. Marcin Bulanda / Press Focus
– Do kandydatury Janka od początku byłem pozytywnie nastawiony. To doświadczony szkoleniowiec, który dobrze zna nie tylko polską piłkę, ale też choćby hiszpańską. Przez te kilka miesięcy pokazał, że jest wszystko w stanie poukładać. Sam grał na bardzo dobrym poziomie, można powiedzieć, że rozumie potrzeby piłkarzy. Już te jego pierwsze decyzje są trafione, bo zawodnicy grają na tych pozycjach, na których na co dzień występują w klubach, jak choćby Matty Cash, który z bardzo dobrej strony pokazał się we wrześniowych meczach eliminacji mistrzostw świata.
Robert Lewandowski?
– Kluczem było to, czy on i nowy selekcjoner się dogadają. Widać, że Jankowi to się udało. Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem Lewandowskiego, ale wiadomo, że jego walory piłkarskie trzeba wykorzystać. Mówiąc, że nie jestem jego zwolennikiem, mam na myśli jego wypowiedzi oraz to, o czym mówi albo... nie mówi po spotkaniach. Tak nie powinno być, bo to nie jest profesjonalne, jak przykładowo milczenie po pytaniu o taktykę. To nie przystoi. Jednak jako gracz ma wpływ na drużynę i na pewno warto wykorzystać jego wysokie umiejętności.
Toczy się dyskusja, jak mamy grać – czy na trzech środkowych obrońców, czy na czterech. Jak pan, jako były reprezentant Polski, na to patrzy?
– Przez lata polska piłka słynęła z tego, że mieliśmy graczy, którzy potrafili stworzyć różnicę na boku defensywy, grali przy tym śmiało do przodu, żeby wymienić takie nazwiska, jak Szymanowski czy Musiał, a w moich czasach Wdowczyk, Kubicki czy Kostrzewa. Ten ostatni w Avii Świdnik, zanim trafił do Górnika, grał jako skrzydłowy. Ta pozycja z pozycją bocznego obrońcy są podobne. Pochodzący z Tychów, a grający teraz w Porto Jakub Kiwior nie jest klasycznym lewym obrońcą, gra tam w reprezentacji z przymusu i tak się zastanawiam, czy my w Polsce naprawdę nie mamy w przedziale 18-35 lat piłkarzy, którzy mogliby i potrafili grać lewą nogą na lewej obronie? Tutaj i PZPN, i trenerzy odpowiedzialni za szkolenie powinni sobie odpowiedzieć na pytania, jak to się dzieje, że brakuje graczy na tę pozycję. Dla mnie jest to niezrozumiała i niepojęta sprawa.
Nie jest pan zwolennikiem gry z wahadłowymi. Dlaczego?
– W ogóle nienawidzę słowa „wahadłowy”… W tym ostatnim czasie w ogóle wchodzi do języka piłkarskiego wiele takich określeń, które są niezrozumiałe dla starszych, a co dopiero dla dzieci, które uczą się grania. Wiem, że gonimy Zachód, ale chyba nie tędy droga. Wiesz, co to jest zagranie w kieszeń?
No nie bardzo…
– To piłka zagrana między bramkarza a obrońców przeciwnika, taka prostopadła. Jakby nie można było używać zwykłych określeń. Odezwę się czasami na Facebooku, ale to nie ma i tak sensu. Co do tych wahadłowych, to nie przekonuje mnie takie granie. Jak taki wahadłowy ma grać? Nie może być przecież pod jedną i drugą bramką. Tutaj nawet były znakomity amerykański sprinter Carl Lewis nie dałby rady przemieszczać się z miejsca na miejsce. Taki system grania sprawia, że zawodnicy w środku pola depczą sobie po nogach. Gra z klasycznymi bocznymi obrońcami i skrzydłowymi to zupełnie inna rzecz.
Gdzie jeszcze widzi pan problem w reprezentacji?
– W środku pola na pozycji numer 6. Z całym szacunkiem, ale Bartosz Slisz to nie jest zawodnik, który może coś reprezentacji zaoferować. Jakub Piotrowski? Nie widziałem go wiele razy, ale w tych meczach, w których grał, pokazywał się z niezłej strony. Na tej pozycji mamy jednak deficyt. Co do Piotra Zielińskiego, to Janek dobrze wkomponował go w zespół i mecz z Finlandią pokazał, że potrafią zagrać razem z Lewandowskim, a ta asysta w jego wykonaniu była znakomita. Oby więcej takich akcji z udziałem tych graczy.
Awansujemy do finałów MŚ? Wiadomo, że wyprzedzić Holendrów bezpośrednio będzie bardzo ciężko, a w barażach też nie będzie łatwo.
– Nie patrzyłbym na to w ten sposób, a skupiał się na każdym kolejnym spotkaniu. Ten z Holandią na wyjeździe i cenny remis pokazał, że stać nas na dobrą grę i wyniki. Wywieźć punkt stamtąd w trudnym meczu to na pewno wielka sprawa. Jak mówię, trzeba się skupiać na kolejnych meczach, żeby było równie dobrze.
Za niewiele ponad tydzień, bo 9 października, gramy towarzyski mecz na Stadionie Śląskim z egzotycznym dla nas rywalem, ale z drugiej strony już finalistą mistrzostw świata Nową Zelandią. Trzy dni później spotkanie z Litwą o punkty w Kownie. Jak podejść do tej kontrolnej gry w Chorzowie?
– To trudne zadanie. Wiadomo, że nie można sobie takiego spotkania odpuścić, bo to w końcu międzynarodowe granie, a do tego na pewno na trybunach będzie kilkadziesiąt tysięcy kibiców. Grać zupełnie drugim składem? Niekoniecznie. Porażka to też od razu krytyka, gorsza atmosfera. Wiem z doświadczenia, jak to wygląda, kiedy sam grałem. Prowadziło się 3:0, to od razu trenerzy robili zmiany, żeby odpocząć piłkarzom przed kolejną grą. Czasami jest tak, że dobrze jest grać, dobrze być w meczowym rytmie. Jest jednak sprawa kontuzji. Tutaj Janek Urban ze swoim sztabem będzie musiał znaleźć odpowiedź na pytanie, jak do wszystkiego podejść, bo wiadomo, że najważniejsze będzie to, co potem, za kilka dni w meczu z Litwą o punkty.
Co w tej chwili u pana słychać?
– Jestem w Szwajcarii i obserwuję, co się dzieje.
I zrobiło się o panu tam głośniej z powodu zawodnika o nazwisku Alessandro Vogt. Wyciągnął pan tego włoskiego Szwajcara z niebytu, a teraz 20-latek błyszczy w szwajcarskiej Super Lidze w barwach lidera FC St. Gallen, przewodząc z pięcioma bramkami w klasyfikacji najskuteczniejszych!
– Mam kilku takich zawodników, którym pomogłem. Nie chwalę się tym, a co do Alessandro, to jest to niesamowita historia, która pokazuje, jak chłopcom w młodym wieku można zrobić krzywdę. Wyciągnąłem go z drużyny juniorów FC Wohlen, gdzie pracowałem, to była czwarta liga. W wieku 16 lat został przez trenera i szefa wyszkolenia wyrzucony do zespołu juniorów. Powód? Bo był za słaby technicznie i za… stary! U mnie wywalczył sobie miejsce w pierwszym zespole, a kiedy graliśmy pucharowy mecz z Servette Genewa, strzelił bramkę. Bramkę, która otworzyła mu bramy do szwajcarskiej Super Ligi. Po dwóch latach u nas trafił do elity, z powodzeniem radzi sobie teraz w St. Gallen i jest uznawany za jednego z najbardziej utalentowanych napastników w Szwajcarii! Mam z tego powodu olbrzymią satysfakcję i radość.
I to dlatego niedawno zadzwonił do pana osobiście prezes Szwajcarskiego Związku Piłki Nożnej?
– To był rzeczywiście zaskakujący telefon w jeden z wieczorów. Otrzymałem propozycję zobaczenia w akcji jednego z zawodników w Niemczech, który ma też szwajcarski paszport. Pojechałem na mecz, sporządziłem raport i być może wkrótce ta współpraca zostanie sformalizowana.
Na koniec pytanie o Górnika Zabrze, który po 10 kolejkach niespodziewanie przewodzi w ekstraklasie i w niedzielę gra z Legią Warszawa. Który ligowy klasyk Ryszard Komornicki zapamiętał najlepiej?
– Kiedy chciałem sobie poprawić humor, przez sześć lat swojego pobytu w Górniku spoglądałem w tabelę, a tam Legia nie była nigdy przed nami (śmiech). A taki najbardziej pamiętny mecz? Hmm… To było, kiedy prowadził nas jeszcze Hubert Kostka, graliśmy u siebie bardzo ważne spotkanie. W Legii sami reprezentanci, bo Kubicki, Wdowczyk, Buncol, Karaś, Buda, Kazimierski w bramce. Przed polem karnym przeciwnika zrobiłem nawijkę, dośrodkowałem, a Rysiek Cyroń głową zdobył ważnego, bo pierwszego dla nas gola w spotkaniu, które pewnie wygraliśmy (23 marca 1985 r. Górnik wygrał 3:1 u siebie z Legią – przyp. red.). Na koniec świętowaliśmy mistrza, a po tym meczu, ty tego nie pisałeś, ale ktoś inny napisał w „Sporcie” o mnie, że „Komornicki był asem atutowym”. Do dzisiaj to pamiętam!
Rozmawiał Michał Zichlarz
Ryszard Komornicki od lat z powodzeniem odnajduje się w szwajcarskiej piłce. Fot. Archiwum Ryszarda Komornickiego
