Gruby łańcuch i kłódka
Kluby usiłuje się uzdrawiać kadzidłem, w najlepszym razie – jak u Szwejka – lewatywą i aspiryną, a nie nowoczesnymi lekami najnowszej generacji.
PRESS_FOCUS
Abdykacja szkoły
Kiedy prawie 50 lat temu Władysław Lachowicz, dziennikarz łódzkich gazet i korespondent „Sportu”, a także trener młodzieży (to on odkrył i oszlifował talent późniejszych reprezentantów Polski, Piotra Suskiego, Marka Dziuby i Andrzeja Milczarskiego) wraz z niżej podpisanym w roli asystenta organizował po raz pierwszy piłkarski turniej 11-latków o puchar „Głosu Robotniczego”, zgłosiło się ponad 50 reprezentacji szkół z Łodzi i okolic. Na zebranie organizacyjne i losowanie z udziałem kapitanów oraz opiekunów drużyn potrzebna była największa sala w łódzkim „Domu Prasy”, na to popołudnie Klub Dziennikarza niedostępny był więc dla amatorów kawy, koniaku i gry w karty. Przez wiele lat turniej ten był najważniejszym wydarzeniem w kalendarzu młodzieżowych imprez piłkarskich w Łodzi, bo okręgowy związek rywalizacji w tej kategorii wiekowej nie prowadził. Po raz pierwszy w obszernych relacjach prasowych pojawiły się z tej okazji nazwiska Marka Saganowskiego i Macieja Terleckiego, a w 1985 roku królem strzelców i najlepszym zawodnikiem drużyny z Niewiadowa był Sławomir Samiec, później uczeń szkoły górniczej i junior Gwarka oraz Górnika Zabrze, a także piłkarz Śląska Wrocław, ale nie w ekstraklasie, do której dotarł jego syn Piotr Samiec-Talar, dzisiaj napastnik Śląska. Puchar pucharem, a dla chłopaków (dziewczyny też grały) największą motywacją była szansa gry w finale na stadionie ŁKS-u albo Widzewa przed jednym z meczów ligowych.
Pod koniec lat 80. źródła inspiracji i entuzjazmu zaczęły jednak wysychać. Coraz mniej chętnych było nauczycieli i rodziców do organizowania drużyn oraz opieki nad nimi. Futbol młodzieżowy też się „profesjonalizował”, coraz więcej 11-latków i młodszych trenowało już w klubach, gdzie trenerzy niechętnie patrzyli na ich występy w drużynach szkolnych. Upadek gazety-sponsora oznaczał kres historii tej imprezy, bo nikt już nie podjął się jej organizacji.
Coraz mniej jest podwórek i legendarnych „hasioków” oraz nadających się do gry w piłkę nożną boisk szkolnych, a za wynajęcie „orlika” trzeba płacić. Na treningi do rozlicznych prywatnych szkółek, zwanych górnolotnie akademiami, nie zawsze trafiają ci najbardziej utalentowani, tylko ci, których na trening przywożą rodzice. Sport szkolny w praktyce przestał istnieć. W programie wychowania fizycznego przetrwała koszykówka i siatkówka, futbol natomiast już dawno został z niego wykreślony. Szkoła podstawowa imienia – jak na ironię – Łódzkich Olimpijczyków, która mieści się koło mojego domu, chwali się na swojej stronie internetowej wynikami uczniów w olimpiadach historycznych i matematycznych (także w zawodach zapaśniczych, karate i dżudo), ale przechodniów i uczniów pozdrawia wisząca od wielu lat na ogrodzeniu tabliczka „Zakaz gry w piłkę”. Znajdujące się nieopodal ładne osiedlowe boisko zamknięte jest z reguły na gruby łańcuch i kłódkę, którą otwiera się tylko, gdy trenuje szkółka pod dumną nazwą Milan. Jej właściciel i dzierżawca obiektu ma argument nie do zbicia: gdy boisko było otwarte, dewastowano je ustawicznie, biegały po nim i tak głównie psy, a z murawy trudno było wyzbierać szkło z rozbitych butelek.
Cały ten opis brzmi jak wynurzenia dziadersa, który wspomina, jak to kiedyś było lepiej. Czy lepiej, nie wiem. Na pewno inaczej…
Ujemny bilans
Nie licząc „białych” Rosjan, którzy po rewolucji uciekli do Polski przed bolszewikami (Jerzy Bułanow był nawet wieloletnim kapitanem reprezentacji Polski), pewnego Włocha, którego losy rzuciły po drugiej wojnie światowej do Szczecina, i Węgra, przywiezionego do Polski z robót przymusowych w Niemczech przez poznaną tam żonę, pierwszymi obcokrajowcami, którzy przyjechali do nas wyłącznie w celach futbolowych byli Litwini Valdas Kasparaviczius, Gintaras Kviliunas i Algis Mackieviczius w 1989 roku, których po sąsiedzku ściągnęła Jagiellonia. „Encyklopedia Fuji” przez wiele lat zamieszczała spis cudzoziemskich piłkarzy w polskiej lidze. Teraz nie ma to już sensu, bo jest ich więcej niż Polaków. Jako pierwszy rozbił bank Antoni Ptak, sprowadzając do Polski masowo piłkarzy z Brazylii. W ŁKS-ie ta metoda w paru przypadkach się sprawdziła, za to w Pogoni Szczecin zakończyła się wręcz katastrofą. Byłem na meczu GKS Bełchatów - Pogoń w kwietniu 2006 roku, gdy po raz pierwszy zespół rozpoczął mecz ligowy jedenastką obcokrajowców – ze Słowakiem w bramce oraz dziesiątką Brazylijczyków, z których dał się zapamiętać tylko debiutujący wówczas Edi Andradina. Na ławce rezerwowych Pogoni siedział m.in. junior Kamil Grosicki, który – niestety – Brazylijczykiem nie był i musiał ustąpić im miejsca, choć grał lepiej od nich.
W kolejce ekstraklasy, której mecze odbywały się między 28 lutego a 3 marca zagrało 143 cudzoziemców (najwięcej w Lechu i Rakowie – po 11 oraz w Cracovii i Legii – po 10). Polaków było 138 i przeważali tylko w GKS-ie Katowice, Stali, Koronie i Zagłębiu Lubin. GKS (14-2 na korzyść miejscowych) i Zagłębie (15-1) to kluby z innej planety. Nie odbiegają grą od ligowej średniej, a obywają się bez „stranieri”. Zagłębie niedawno zagrało w ogóle w krajowym składzie.
Lider ekstraklasy Raków to zaciężna armia, 10 obcokrajowców i Kacper Trelowski w bramce. Fot. Mateusz Sobczak / Press Focus
Szefów Lecha i Rakowa można z tej rozrzutności rozliczyć, bo przynajmniej ich zespoły mają sukcesy na krajowym rynku. Ale po co takie tłumy Brazylijczyków, z których większość koszulkę Flamengo albo Santosu widziała tylko na wystawie w sklepie, bezrobotnych emigrantów z bałkańskich miasteczek i wiosek, szukających jakiegokolwiek zaczepienia w Europie przybyszów z Afryki, Portugalczyków i Hiszpanów trzeciego i czwartego sortu, dla których polski klub jest często 10 albo 11 w karierze? Powszechny jest argument, że piłkarz z zagranicy jest tańszy od krajowego. Nie wierzę, żaden klub nie pokazał nigdy wiarygodnych wyliczeń. Dobrze wychodzą na tym sami zawodnicy, ich menedżerowie, czasem też właściciele klubów, gdy uda się sprzedać kogoś za większą kwotę. Nasza piłka jako dyscyplina nic z tego nie ma! Widzew na przykład zatrudnił ostatnio jako dyrektora sportowego pewnego Litwina – jego legitymacją kompetencji było to, że zarobił dla Hajduka Split kilkanaście milionów euro za transfer pewnego 18-latka do Tottenhamu. – Kiedyś piłkarze mieli trenerów, dzisiaj mają menedżerów – mówił zgryźliwie, nie tylko o zresztą o piłkarzach z zagranicy, trener Orest Lenczyk.
W tej wymianie eksport-import Polska ma zdecydowanie ujemny bilans, może nawet większy niż Stany Zjednoczone z Europą w motoryzacji. Menedżerowie i rodzice wysyłają za granicę już 15-16-letnich chłopaków. Szczęsny, Krychowiak, Zieliński – w paru przypadkach udaje się zrobić karierę, ale to nawet nie jeden procent wyjeżdżających. Lewandowski z kolei wyjechał już jako ukształtowany piłkarz i dorosły człowiek, po solidnym stażu w drużynach juniorskich, a potem seniorskich (drugoligowy wówczas Znicz Pruszków i ekstraklasowy Lech) i może to właśnie był klucz do jego kariery. Jadą do „akademii” ligowych klubów zachodniej Europy dziesiątki niedoszkolonych piłkarzy i niedojrzałych, nie do końca jeszcze wykształconych oraz słabych mentalnie młodych ludzi, którzy po paru latach takiego stażu nie mogą znaleźć miejsca w naszych zespołach. Taki Jordan Majchrzak na przykład, który debiutował nawet w Romie, nie przebił się ani w Puszczy, ani w Legii, która oddała go teraz Arce. Michała Listkowskiego po paru latach gry we Włoszech Jagiellonia podrzuciła właśnie Śląskowi, a Hubert Idasiak, po paru sezonach spędzonych na ławce rezerwowych Napoli, jest dopiero trzecim bramkarzem w pierwszoligowym ŁKS-ie.
W zamian za ten eksport dostajemy reprezentantów Malty, Wysp Owczych, Mołdawii, Litwy, Łotwy i Estonii, Palestyny, Iraku, Gambii czy Kenii. Spychają oni nawet z ławki rezerwowych krajowe talenty, których potencjał nie ma okazji dojrzeć. Wielu zainteresowanych pewnie na tym zarabia, polska piłka – niewątpliwie traci.
Łódź United
Łódź i Lipsk to miasta pod wieloma względami bliźniacze. Te ważne ośrodki przemysłowe miały po 800 tysięcy mieszkańców, dwie dobre drużyny piłkarskie (1.FC Lokomotive grał nawet w finale Pucharu Zdobywców Pucharów), cieszące się sympatią kibiców i wsparciem władz. Po transformacjach ustrojowych i politycznych oba miasta podupadły: 1/4 mieszkańców wyjechała, przemysł w dotychczasowej formie (w Łodzi włókienniczy, w Lipsku chemiczny) przestał istnieć. Kluby piłkarskie zbankrutowały i musiały zaczynać od zera. W Lipsku Lok i Chemie grają teraz w saksońskiej Oberlidze, czyli na czwartym poziomie w Niemczech, w Łodzi Widzew i ŁKS powróciły do – powiedzmy – krajowej czołówki. Dzisiaj na hasło rzucone przez ówczesnego sekretarza komitetu wojewódzkiego „Jak myślicie, towarzysze, czy Łódź stać na dwa zespoły w ekstraklasie?”, wówczas z entuzjazmem podchwycone i z powodzeniem zrealizowane, odpowiedź jest jednak negatywna. Zmieniły się warunki ekonomiczne, nie ma już wielkich zakładów, a ewentualni prywatni właściciele i sponsorzy mają ograniczone możliwości.
W Lipsku znaleziono jednak „cudotwórcę” – pewną bogatą firmę o zasięgu światowym. Ów zbawca nie bawił się jednak we wskrzeszanie nieboszczyków, a założył nowy klub – RB Leipzig, który po paru latach zameldował się nawet w Lidze Mistrzów. Kibice byli niechętni, ale szybko przekonali się, że to jest piłka, którą chcą oglądać i teraz 40-tysięczny stadion jest już za mały. Lok i Chemie grają nadal w tej swojej Oberlidze, niewielkie już grupki „ultrasów” gonią się po ulicach przy okazji meczu derbowego, ale mało kogo to już interesuje. W Łodzi strach o czymś takim pomyśleć, nikt nie chciał nawet słyszeć o budowie jednego porządnego stadionu. Mamy więc dwa sapiące z wysiłku i potykające się o własne nogi w pogoni za czołówką kluby i dwa małe stadiony, których pojemność z góry wyklucza organizację meczów międzypaństwowych, a w przyszłości, którą dziś trudno sobie wyobrazić, ewentualne występy w Lidze Mistrzów.
Taką anachroniczną dziś organizację klubów ligowych mamy z nielicznymi wyjątkami w całej Polsce, od Zabrza i Gliwic po Wrocław, Gdańsk, Szczecin i Kielce. Kluby usiłuje się uzdrawiać kadzidłem, w najlepszym razie – jak u Szwejka – lewatywą i aspiryną, a nie nowoczesnymi lekami najnowszej generacji, wspartymi przez terapię genową.
Wojciech Filipiak