Sport

Dziś prawdziwych cwaniaków już nie ma

Rozmowa z Janem Urbanem, selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Polski (część pierwsza)

Jan Urban - „trener Polak, który powąchał większej piłki w kraju i za granicą” - i jego fajna czelodka reprezentacyjna. Fot. Mateusz Sobczak / PressFocus

REPREZENTACJA POLSKI

Jak bardzo zmieniło się pańskie życie – prywatne i zawodowe – po 16 lipca?

- Najważniejsza różnica dotyczy ogólnopolskiego zainteresowania. Jeden wywiad, drugi, trzeci, a każdy jest czytany i szczegółowo analizowany. Trzeba uważać na słowa, bo czasem ktoś żart złapie inaczej, inaczej zrozumie jakiś aspekt, o którym rozmawiamy. I afera gotowa (śmiech).

Długo się pan przygotowywał do tego pierwszego zdania, które musiał wygłosić przed reprezentantami? Układał pan sobie w głowie różne wersje tego „expose”?

- Nie bardzo. Ja nie lubię przemawiać. Było więc króciutko: że to przyjemność z nimi pracować, zaszczyt być trenerem reprezentacji. Zaszczyt i duma, ale też odpowiedzialność. I że oni już któryś raz są na tej reprezentacji, a ja dopiero zaczynam i będę się starał pisać swoją historię, oczywiście przy ich pomocy. Nie wiem, jaki długi czas będę miał na pisanie tej historii, jaka ona będzie, bo tego tak naprawdę się nie wie. Że będziemy się poznawać w trakcie zgrupowania; że ze wszystkimi nie mogłem porozmawiać, ale na pewno porozmawiam. Krótko mówiąc: żadnych wyniosłych słów, bardzo konkretnie.

Dla mediów otwarty bywał tylko pierwszy kwadrans treningów kadry. Nie wiemy więc, czy Jan Urban czynnie włączał się w zajęcia podopiecznych? Może czasem trzeba było?

- Nie, unikam takich rzeczy, zwłaszcza na poziomie reprezentacji. PESEL robi swoje - dobrze kopnąć to już pewien problem (śmiech). Natomiast wtrącam swoje uwagi na temat różnych zachowań.

Słuchają?

- Owszem, i to nawet z ciekawością (śmiech). Może dlatego, że kiedyś też grałem w piłkę na całkiem przyzwoitym poziomie. Jeśli ktoś jest inteligentny, stara się wykorzystać rady tego, kto karierę miał niezłą i raczej wie, co mówi. Zawsze mówiliśmy, że piłka uczy pokory i nawet tych największych zawodników wcześniej czy później też nauczy.

No to jeszcze jedno pytanie o te pańskie emocje pozasportowe: kadra to jest grupa, która – tak zwyczajnie, po ludzku - da się lubić?

- Nie wiem, jakie oni mają zdanie o mnie po tym pierwszym – bardzo krótkim przecież – zgrupowaniu. Natomiast moje pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne. To naprawdę fajna, scalona grupa, która – ze względu na kartki czy kontuzje – lekko się zmienia przy kolejnych powołaniach. Ale ogólnie atmosfera w tym zespole ludzkim jest dobra. Na dodatek odniosłem wrażenie, że oni też byli ciekawi mnie: jak będę się zachowywał, jakie będę miał uwagi, czego będę wymagał. Myślę, że w jakiś sposób zainteresował ich trener Polak, który „powąchał” tej większej piłki i w kraju, i za granicą.

Powąchał” też piłki reprezentacyjnej. Swoją drogą to ciekawe: jak zmienił się obraz kadrowicza od czasów Jana Urbana – piłkarza?

- Zmienił się tak, jak nasze życie – osobiste i całego społeczeństwa. Stan boisk, medycyna, organizacja przelotów, wyjazdów – niebo a ziemia. Samo zachowanie zawodników zaś jest podobne, choć przecież wówczas większość reprezentantów grała w naszej ekstraklasie. Natomiast ci, którzy grali za granicą, byli w swych klubach nie tylko podstawowymi zawodnikami, ale wręcz ich gwiazdami. Nie tylko dlatego, że świetnie grali w piłkę, ale przede wszystkim mieli charakter i pokazywali go na boisku. To wynikało jednak także z faktu, iż dużo mniej kamer patrzyło na ciebie na boisku. Wiele sztuczek cwaniackich funkcjonowało w grze. Jak dobrze to robiłeś, nikt cię na tym nie złapał. Dziś to niemożliwe.

Trwają właśnie mistrzostwa świata w lekkoatletyce. Porównując je do pańskiej sytuacji można powiedzieć, że – obejmując stery w kadrze – przebrnął pan eliminacje i stoi pan w blokach startowych przed finałem. Jak długo potrwa ten bieg? To będzie sprint czy maraton?

- Ja wiem, że to pytanie jest przenośnią, ale myślę, że to jeszcze nie finał, że to jeden z kilku biegów eliminacyjnych, może półfinał. Tym finałem będzie rzeczywisty awans naszej reprezentacji do finałów piłkarskich mistrzostw świata. Bezpośrednio, może przez baraże – nieważne. Obyśmy się w nich znaleźli!

A cztery punkty – w tym remis w Rotterdamie - zdobyte po ledwie trzech-czterech wspólnych treningach to wyczyn na miarę rekordu Europy? Może świata?

- Odpowiem, trzymając się tej lekkoatletycznej konwencji: jeszcze nie rekord, ale raczej potwierdzenie przed tym finałowym biegiem, że jesteś w dobrej dyspozycji. Niewielu kibiców – niech się do tego każdy przyzna sam przed sobą – tak naprawdę się spodziewało, że zapunktujemy w Holandii. A myśmy to zrobili, wcale nie na zasadzie wybijania piłki w trybuny i próby przetrwania. Gola też nie zdobyliśmy z przypadku: po stałym fragmencie czy rykoszecie. Na tyle, na ile nam przeciwnik pozwalał, i na ile mieliśmy odwagi, odgryzaliśmy się Holendrom. Skomplikowaliśmy im atak pozycyjny bardzo mocno i oni nam nie strzelili bramki z akcji, tylko po rzucie rożnym. Słowem – bardzo dobra praca zespołu.

W tym zespole odkryciem okazał się Przemysław Wiśniewski. Jego powołanie i postawienie na niego było kwestią dobrej znajomości tego zawodnika z Górnika czy dobrej jego obserwacji już teraz, przez pana bądź pański sztab?

- I znów wracamy do tematu różnic między moimi zawodniczymi czasami w kadrze a teraźniejszością. Dziś każdy trener ma pełną wiedzę o dowolnym zawodniku. Jeśli nawet nie był bezpośrednio go oglądać, to ma różnego rodzaju narzędzia do tego, żeby zobaczyć, jak grał w ostatnim spotkaniu, jak się prezentuje w dłuższej perspektywie. Wracając do Wiśniewskiego: oczywiście znałem go z Górnika; wiedziałem, na co go stać. Są jednak w życiu zawodnika momenty, gdy on na moment znika z pola widzenia: przez poważną kontuzję, grę w niższej klasie itp.

To wszystko się przydarzyło Przemkowi...

- No właśnie. Z Górnika poszedł do drugiej ligi włoskiej. Później został kupiony przez Spezię za 4 miliony euro. Tam złapał kontuzję więzadeł krzyżowych, a drużyna spadła z elity. Więc Przemek zniknął. Ale po kontuzji wrócił do normalnego funkcjonowania, zaczął grać. I siłą rzeczy pojawił się w naszym polu widzenia – zwłaszcza wobec kłopotów, jakie mieliśmy ze stoperami. Wieteska też „złapał” więzadła krzyżowe. Dawidowicz poszedł do Arabii Saudyjskiej – a na koniec okazało się, że tego transferu już nie ma. Walukiewicz cały czas grywał na prawej obronie, a nie na jej środku; zresztą też był po poważniejszym urazie. Kędziory nie było w reprezentacji przez dwa lata. Więc trzeba było rozglądać się jeszcze szerzej. Wróciliśmy do Kędziory, pojawił się młody Ziółkowski... Ostatecznie postawiłem na Wiśniewskiego: wiedziałem, że jest bardzo szybki, że bardzo dobrze gra głową. To nie była łatwa decyzja: żaden z nich nie dawał mi gwarancji, że sobie poradzi z odpowiedzialnością. Dzisiaj mogę powiedzieć, że ta decyzja się obroniła. Wiśniewski w obydwu spotkaniach zagrał naprawdę bardzo dobrze i bez dwóch zdań można powiedzieć, że wykorzystał swoją szansę.

Rozmawiali

Zbigniew Cieńciała, Dariusz Leśnikowski

W DRUGIEJ CZĘŚCI WYWIADU JAN URBAN OPOWIE O:
- hierarchii bramkarzy w reprezentacji
- starych i nowych nazwiskach w selekcjonerskim kajecie

- naukach wyniesionych ze współpracy z Leo Beenhakkerem


ZAJRZYJ DO „SPORTU” W PIĄTEK!