Dziewięć tysięcy piździków w Bolonii
WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok
W Śmigus Dyngus odszedł papież, więc Serie A odwołała wszystkie mecze zaplanowane na ten dzień. Wdzięczny jestem Franciszkowi, że się wstrzymał do poniedziałku, albowiem popołudnie wielkanocne spędzałem z synem na meczu Bolonii z Interem, z którego to powodu specjalnie przelecieliśmy tysiąc czterysta kilometrów i naprawdę byłoby mi trudno pocieszyć dziewięciolatka, gdyby zawody odwołano.
Teraz można obstawiać wyniki konklawe u bukmacherów: najwyżej stoi Filipińczyk, ale Matteo Zuppi też jest wysoko, a płacą siedem do jednego. Będę za niego trzymał kciuki, żeby na Tronie Piotrowym znów zasiadł fan futbolu, choć jest pewien szkopuł. Zuppi jest arcybiskupem metropolitą bolońskim, i żegnając się przed wyjazdem do Watykanu z kapłanami tej archidiecezji, powiedział, że we śnie spotkał świętego Petroniusza, patrona Bolonii, który mu przepowiedział, że zostanie w mieście tak długo, dopóki Bologna FC nie zdobędzie scudetto. W tym sezonie to już się nie wydarzy, chociaż I Rossoblu grają kolejny świetny sezon, właśnie dotarli do finału Pucharu Włoch, a w tabeli trzymają się miejsca premiowanego awansem do Champions League. Wielkanocny mecz z liderem Serie A zagrali dość asekurancko, może z powodu nieobecności Łukasza Skorupskiego, który jednak na szczęście lada chwila wróci po kontuzji (w czwartek siedział już na ławce jako rezerwowy).
Zabrzanin jest w mieście najbardziej znanym Polakiem i doskonałym „icebreakerem” - oblicze wszystkich taksówkarzy jaśniało, gdy mówiliśmy, że jesteśmy z Polski - nazywali naszego reprezentacyjnego bramkarza swoim ratownikiem, wierzą, że z nim między słupkami ich drużyna może się intensywniej skupiać na ofensywie. Z Interem tyły zabezpieczali bezbłędnie liderzy obrony John Lucumi i Sam Beukema, trener kazał zagrać na zero z tyłu, a podopieczni Simone Inzaghiego nie mieli w tym dniu pomysłów na zdobycie gola – mecz zatem był wystarczająco nudny, bym mógł poprzyglądać się malowniczym okolicom Stadio Renato Dall’ara. Za sektorem gości widać na przykład wzgórza z jednym z zabytkowych podcieni, wpisanych na listę UNESCO.
W ogóle stanowczo wolę stadiony nie okolone zadaszeniem, bo siedząc wysoko można sobie popatrzeć choćby na to, jak są wpisane w krajobraz – nowoczesne, zamknięte obiekty są w całości odizolowane od świata zewnętrznego, w chwilach paździerzowych nie ma gdzie przekierować oczu zmęczonych futbolem.
Bologna ma stadion uroczo przestarzały, ale stylowo pasujący do architektury miasta; na trybunę wchodzi się – a jakże – przez podcienia, a wieńczy ją kwadratowa wieża, nawiązująca do średniowiecznych drapaczy chmur, z których Bolonia słynęła;dziś w centrum zostało już tylko kilka takich wież, w dodatku jedna coraz bardziej odchyla się od pionu i już na nią turystów nie wpuszczają. Przed trybuną jest rozległy parking dla skuterów, bodaj co czwarty tutejszy kibic ma w zwyczaju przyjeżdżać stadion motorynką, aby po meczu móc głośno odtrąbić zwycięstwo.
Zdarzają się spotkania, w których teoretycznie słabszej drużynie pełne półtorej godziny zajmuje dojście do wniosku, że faworyzowany rywal ma słabszy dzień i po prostu jest do ogrania. Tak było w zeszłą niedzielę - dopiero w ostatnich sekundach doliczonego czasu rezerwowy Orsolini krzyknął „eureka” i złożył się do nożyc, którymi wprawił w euforię cały stadion. Jak to w lidze włoskiej, spiker z narastającą emfazą zaczął powtarzać w nieskończoność imię strzelca, a rzesza kibiców odpowiadała mu nazwiskiem snajpera aż po ekstatyczne podzielenie imienia na sylaby, które zwieńczyło chóralne wysylabizowanie nazwiska nowego idola: rozniosło się zatem po okolicy Ri-car-do Or-so-lini!!!! A potem wielotysięczna kawalkada piździków ruszyła z parkingu, aby oznajmić klaksonami wielkie zwycięstwo nad liderem. Inter kilka dni później doznał klęski w pucharowych derbach z Milanem i najwyraźniej znalazł się w dołku w najgorszym momencie sezonu, kiedy trzeba pilnować, żeby mistrzostwo nie uciekło do Neapolu i walczyć z kosmiczną Barceloną o finał Ligi Mistrzów.
Bologna wygrała, za to Juventus przegrał i okazja na drugi z rzędu boloński sezon w Lidze Mistrzów staje się wyborna, choć na pięć kolejek przed końcem chętnych na ostatnie premiowane tak miejsce w tabeli nie brakuje – oprócz obu klubów z Rzymu nawet ósma Fiorentina jest jeszcze w grze o ten przywilej. Na razie wszystko jest na dobrej drodze, Pier Paolo Pasolini, legendarny reżyser i poeta, urodzony Bolończyk, tańczy z radości w zaświatach. Na jego młodość przypadły najlepsze lata Bolonii – w latach 1936-41 klub zdobywał scudetto czterokrotnie, a sam Pasolini był fanatycznym kibicem futbolowym, co szło w parze z jego ultralewicowym światopoglądem – kochał „bratać się z ludem” na meczach piłkarskich i miał w pogardzie burżujski tenis. Na pół roku przed tragiczną śmiercią zorganizował nawet najsłynniejszy mecz piłkarski w historii światowego kina między ekipami z planu „Salo” i tej z „Wieku XX” w reżyserii Bernardo Bertolucciego. Bertolucci wygrał, bo oszukał i do składu pełnego futbolowych melepetów w rodzaju Roberta De Niro dołączył kilku zawodowych piłkarzy. Chodzą nawet słuchy, że jednym z nich był Carlo Ancelotti.
Łukasza Skorupskiego w Bolonii wprost ubóstwiają. Fot. Pressfocus