Dudek Golf Dance II
Zapraszamy do lektury drugiej części intensywnie golfowego wywiadu z Jerzym Dudkiem.
Jerzy Dudek w historycznym The K Club. Fot. archiwum zawodnika
– Turniej narodził się oczywiście z przypadku. Siedząc na tarasie Kraków Valley, myśleliśmy, żeby zrobić jakąś jednodniową imprezę, zrzucić się na green fee i przekazać pieniądze jakiejś fundacji dla dzieci w potrzebie. Dzięki namowie moich kolegów od razu chcieliśmy czegoś więcej. Ktoś dał voucher, inny koszulkę i zrodziła się duża licytacja. Znaleźli się darczyńcy, sportowcy, mecenasi turnieju. Tak gramy już od kilku lat. Wcześniej graliśmy dwukrotnie dla Alma Spei, później dla stowarzyszenia matek tutaj w Krzeszowicach, które mają niepełnosprawne dzieci, dla Fundacji Brata Alberta, dla Bogumilskich Aniołów, Fundacji Dzielmy się Uśmiechem Krystiana Popieli. To duży sukces, który pokazuje, że ta golfowa rodzina potrafi się zmotywować i zrobić coś fajnego. Naprawdę sprawiamy dużo radości, grając i spotykając się w fajnym gronie. Zawsze mamy nadkomplet. Każdy od siebie coś daje i każdy licytuje. Przynosi to duży sukces – pieniądze są bardzo duże. Myślę, że to jest za każdym razem ponad 400 tysięcy złotych. Nie mamy kosztów administracyjnych, wszystko trafia bezpośrednio dla obdarowanych. Każdy mocno się angażuje, każdemu zależy. Tak naprawdę tylko się bawiąc, robimy coś fajnego. To jest chyba w tym najważniejsze.
Rozumiem, że cały czas rozwijacie się na tym polu.
– Zauważam tendencję, że coraz więcej jest takich inicjatyw. To jest chwalebne, że ludzie się angażują i chcą pomagać na różnego rodzaju cele. Wokół nas jest mnóstwo osób, które potrzebują pomocy. Warto przez takie działania coś dobrego osiągnąć. Mnóstwo osób w środowisku golfowym otwiera swoje serce i z tego należy się cieszyć. Cały czas trzeba się angażować, warto komuś dać odrobinę radości przez takie działania. Ten turniej ma mnóstwo wspaniałych historii, czasami zabawnych. Pamiętam, jak na pierwszą edycję zaprosiłem Roberta Korzeniowskiego, który przyjechał mimo to, że nie gra w... golfa. Miał tam swojego wielkiego fana, bo przecież nie wszyscy interesują się tylko piłką nożną. Ten człowiek chciał koniecznie zlicytować cokolwiek Roberta, a ten nie był na to przygotowany i podpisał zwyczajny biały T-shirt, który poszedł w licytacji za 24 tysiące złotych. Robertowi zrobiło się głupio z tego tytułu i dołożył swój dres z igrzysk olimpijskich. Nie sądził, że mamy takich wspaniałych darczyńców. Kolejne historie cały czas się rodzą. Jedna z nich jest taka, że pracujemy nad tym, żeby zorganizować podobny turniej w Chicago, bo mamy przyjaciół, którzy przylatują też stamtąd. Są mocno zaangażowani i prawdopodobnie zrobimy to też w Ameryce. Mamy tam dwa kluby golfowe – Podhale i Białka. Można zbudować mnóstwo dobrego wokół golfa i cieszę się, że nam się to udaje.
Opisałeś pierwszy krok golfowy, to teraz opowiedz, jak zaczęła się twoja przygoda z futbolem i kiedy zdecydowałeś, że będziesz stał w bramce.
– W piłkę zacząłem grać jako mały chłopiec w rodzinnym Knurowie. Jeszcze nie było wtedy żadnych szkółek piłkarskich. Dzisiaj dzieciaki grają od szóstego roku życia. My tak naprawdę zaczynaliśmy w czwartej klasie szkoły podstawowej – pierwszy szkolny klub sportowy, jakieś kiwanie na przerwach, między blokami, naśladowanie znanych piłkarzy. Dopiero kiedy byłem w czwartej klasie, mogłem precyzować zajęcia. Mieliśmy dwa treningi tygodniowo i w sobotę jeden dodatkowy, jeśli nie było meczu. I tak to się zaczęło. Potem połączyli dwie klasy, siódmą z ósmą. Chodziłem do siódmej klasy i byłem młodszy od starszego bramkarza, więc tak naprawdę przez całą siódmą klasę grałem na lewej obronie. Kiedy już tamten bramkarz opuścił szkołę podstawową, mój wuefista i wychowawca namówił mnie, żebym wrócił na bramkę, mimo że bardzo dobrze grało mi się na obronie. Myślę, że to była trafiona decyzja, granie na bramce bardzo mi pasowało. Później było dużo treningów. Każdą wolną chwilę poświęcałem na doskonalenie się, siłowe i mentalne, ćwiczenia techniczne czy rozciąganie. Po prostu praktycznie przez całe życie każdą wolną chwilę spędzałem na tym, żeby się doskonalić i inwestować w siebie. To trwa do dzisiaj. Nawet grając w golfa, cały czas robię to po to, żeby być lepszym i czerpać z tego więcej przyjemności.
W Polonia Open wygrałeś dziewięcioma uderzeniami, czyli bardzo przekonująco. Jak rywalizowało Ci się na Florydzie?
– Lubię ten turniej, zawsze jest tam bardzo dobra atmosfera. To było już 25-lecie i niektórzy zawodnicy, którzy tam przyjeżdżają, są rekordzistami. Są i tacy, którzy grali tam nawet 23 razy. Przykładowo Janek Morański to taki stały bywalec i zawsze ma coś fajnego do powiedzenia. Tamte pola są przepiękne, ale dość techniczne. Nie należą do najdłuższych, natomiast fragmentami są wąskie, z tymi charakterystycznymi bunkrami Normana i bardzo dobrymi greenami. W Polsce nie mamy takich greenów, ani fairwayów. Z tamtej trawy gra się – nie chcę powiedzieć – jak z betonu, ale trzeba bardzo czysto uderzać piłkę, żeby poleciała tak, jak tego oczekujemy. Bermuda jest dość specyficzna i trzeba się szybko przyzwyczaić. W tym roku po prostu nie popełniałem dużych błędów oraz z tego, co analizowałem, bardzo dobrze puttowałem. Ten fragment gry wychodził mi bardzo dobrze przez trzy dni. Może ostatniego trochę mniej, ale wtedy zawsze jest trochę trudniej. Uważam, że ten fragment gry zdecydował o wypracowaniu przewagi. W pewnym momencie prowadzenie stopniało do czterech uderzeń. Stasiu Maciata grał bardzo dobrze, kręcąc się nawet w rundzie finałowej w okolicy -1. Grał naprawdę świetnie i wywarł na mnie trochę presji. Wytrzymałem to i dowiozłem wygraną, kończąc birdiem na osiemnastce. Jednak najważniejsza jest panująca tam atmosfera, która była bardzo dobra przez trzy dni turniejowe, łącznie z rundami treningowymi. Na pewno wielu graczy z chęcią wróci tam za rok. Jestem bardzo zadowolony, bo to już moja druga marynarka tradycyjnie przyznawana zwycięzcy. Mistrz świata Polonusów – to też brzmi fajnie. Mieszkałem przecież przez 16 lat poza granicami kraju i można powiedzieć, że czuję się Polonusem. Gratulacje dla Pawła Gąsiora za zorganizowanie kolejnego świetnego turnieju.
Dwie z trzech rund rozgrywane były na polach projektu Grega Normana – Gold i Black w Tiburon Golf Club. Ośrodek znany jest z organizowanych tam dużych profesjonalnych imprez Champions Tour, PGA Tour czy LPGA. Jak ci się tam podobało?
– To jest duża przewaga golfa. Tak jak mówiłaś, rozgrywane są tam turnieje profesjonalne, które można oglądać w telewizji. Oba te pola są po prostu genialne. Od razu zadzwoniłem do chłopaków, że będziemy tam grać. Takie coś powoduje ekscytację u golfistów. To jest wielka przewaga golfa nad piłką nożną, kiedy my, golfiści, możemy grać na największych arenach na świecie, tam, gdzie walczą najlepsi zawodnicy. Możemy zatem podążać ich ścieżkami i trochę się z nimi konfrontować. To zawsze jest nieskończona historia porównywać się z zawodowymi golfistami. W piłce nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Nie możemy skrzyknąć się w 11 i grać na stadionie Anfield w Liverpoolu czy na Santiago Bernabeu w Madrycie, płacąc po 400 czy 300 dolarów, żeby tylko wystapić na tym boisku. W piłce to jest niemożliwe, a w golfie jak najbardziej. Bardzo motywuje i inspiruje to, że widząc pole w telewizji, możemy się tam wybrać, zagrać i wspominać najlepsze uderzenia zawodowców na tym obiekcie. Mamy razem z Mariuszem Czerkawskim nasz projekt Ryder Cup. Każdy z nas ma swoich 12 zawodników, z którymi odwiedzamy pola, gdzie rozgrywane były Puchary Rydera. Konfrontujemy się i dobieramy składy na podobnych zasadach, jak robią to kapitanowie drużyny Europy i USA. Mamy dwie drużyny – zieloną, od trawy oraz ice, od lodu. Możemy poczuć namiastkę tego, jak to wszystko kotłuje się podczas prawdziwego Ryder Cup. Organizujemy takie turnieje raz do roku i cieszą się one dużą popularnością. Ludzie kochają taką rywalizację, lubią odwiedzanie tych pól i ich historię. Fantastycznie, że podczas Polonia Open możemy grać na takich polach. Na Blue Monster wygrywał chociażby Tiger, a teraz był Tiburon ze swoją historią. Takie przeżycia zostają w pamięci na długo.
Jesteś kapitanem w Kraków Valley. Jak bojowo nastawiacie się na Klubowe Mistrzostwa Polski?
– No tak, jako kapitan klubu co roku mamy za zadanie sprawić niespodziankę i powalczyć tam z młodzieżą. W tym roku również przyświeca nam taki cel. Budujemy zespół i atmosferę. Próbujemy oszukać przeznaczenie i wiek w sytuacji, kiedy większość drużyn ma bardzo utalentowanych juniorów, z którymi ciężko jest rywalizować. Nie poddajemy się jednak i walczymy na równym poziomie z najlepszymi. Dla nas zawsze jest najważniejsze, żeby być w najlepszej ósemce zespołów w naszym kraju i jak do tej pory to nam się udawało. Dawno temu zdobyliśmy nawet tytuł wicemistrzowski, ale to w innej drużynie – w Warsaw Golf Links, był kiedyś taki klub. Wcześniej Kraków Valley był dwa razy mistrzem Polski. Historia uczy i motywuje do kolejnych postępów. Nie chcę powiedzieć, że to najlepszy turniej w Polsce, ale Klubowe Mistrzostwa Polski są wyjątkowe. Ta rywalizacja i atmosfera sprawia, że u mnie w kalendarzu to jest turniej numer jeden. Czy w grupie A, czy w B, rywalizacja jest niesamowita. To gra indywidualna, ale gramy jako zespół i każdy dostarcza punkty. Trochę przypomina to piłkę nożną – każdy w zespole ma zadanie do wykonania i czuje tę odpowiedzialność. Rywalizacja zespołowa jest dla mnie bardzo ważna.
Rozmawiała Kasia Nieciak
Nasz rozmówca i Mariusz Czerkawski organizują „swój” Ryder Cup. Fot. archiwum Jerzego Dudka
Z Gregiem Normanem w Valderramie. Fot. archiwum Jurka Dudka
W Tiburon Golf Club. Fot. archiwum zawodnika