Człowiek z tytanu
Rozmowa z Robertem Mandryszem, kapitanem Chrobrego Głogów
Robert Mandrysz to kluczowa postać głogowskiego zespołu. Fot. Paweł Andrachiewicz / Press Focus
Zacznijmy od... końca. Czy po ostatnim gwizdku meczu z Ruchem w pana oczach pojawiły się łzy?
– Było we mnie dużo emocji i gdy spotkanie dobiegło końca, przykucnąłem na środku boiska i oczy się zaszkliły. Jestem już w Chrobrym ósmy sezon i związałem się z klubem oraz z ludźmi, którzy go tworzą, a jako kapitan dodatkowo czuję odpowiedzialność za naszą drużynę. Pewnie każdy reaguje inaczej, ale ja w tym momencie poczułem ogromną ulgę i satysfakcję, że dobra praca, który wykonywaliśmy przez ostatnie miesiące, została nagrodzona. Remis 2:2 był dopełnieniem tego, na co zasługiwaliśmy, bo progres w naszej grze był widoczny. Miałem wrażenie, że nasza postawa na boisku była wiosną momentami dużo lepsza, niż pokazywała tabela oraz liczba zdobywanych punktów. Ostatecznie jednak dźwignęliśmy ten sezon i na ostatni mecz do Opola nie jedziemy z „nożem na gardle”. Utrzymanie mamy zapewnione.
Kilka minut przed końcem meczu podbiegł pan do sędziego technicznego. O co go pan zapytał?
– Po strzeleniu wyrównującego gola, który dawał nam utrzymanie, podbiegłem do arbitra, żeby mu powiedzieć, że druga połowa była płynna i bez przerw w grze, bo nikt nie grał na czas, więc nie powinien zbyt dużo doliczyć. Nie wiem, czy to ja go przekonałem, ale faktycznie w 90 minucie pokazał, że pogramy jeszcze 3 minuty i nikt nie był pokrzywdzony.
A co się działo w waszej szatni w przerwie, bo po pierwszej połowie było 0:2?
– W przeciwieństwie do wyniku atmosfera była spokojna. Merytorycznie podeszliśmy do tego, co się wydarzyło i najpierw w gronie zawodników – bo trenerzy dali nam trochę czasu na rozmowę wewnętrzną – a później już wspólnie ze sztabem szkoleniowym ułożyliśmy plan gry na drugą połowę. Taka chwila dla piłkarzy pozwoliła nam wymienić swoje zdania, spostrzeżenia i uwagi, a analiza trenerów, bo mamy jednego oglądającego mecz z trybun i tych, którzy są na ławce oraz oglądają powtórki, dają też inne spojrzenie. Były więc korekty w ustawieniu i w pressingu, który zaczęliśmy stosować po przerwie i to przyniosło efekt. Mówiąc jednak szczerze... drużyna schodząca do szatni na przerwę była zdewastowana psychicznie. Ten kwadrans wystarczył jednak, żeby to podnieść i pokazaliśmy charakter, wyciągając remis.
Czego nie udało się zrealizować z tego, co mieliście założone w taktyce na pierwszą połowę?
– W każdym meczu chcemy atakować, takie są założenia, więc z Ruchem też staraliśmy się to robić od początku. To nam wyszło, ale nie wyszło to, że straciliśmy bramki. To jest w tym sezonie naszym największym mankamentem, co zresztą widać w tabeli, bo tylko ostatnia Stal Stalowa Wola ma więcej straconych goli niż my. Dlatego mimo innych atutów musieliśmy niemal do końca sezonu walczyć o utrzymanie. Dorzuciliśmy więc kolejny kamyczek do naszego ogródka i choć trenujemy dużo grę obronną, to efekty były słabe. Straciliśmy pierwszą bramkę, Ruch poprawił kolejnym trafieniem, a miał też znakomitą okazję po naszym błędzie, który zdarzyć się nie powinien. Myślę, że gdybyśmy przegrali pierwszą połowę 0:3, to byśmy się już nie podnieśli.
A propos „nie podnieśli”. Przy stracie pierwszego gola leżał pan na murawie z powodu urazu. Czy był pan faulowany na początku tej akcji?
– Nawet nie wiem, jak to się stało, bo wyprowadzaliśmy piłkę, a poza akcją zawodnik Ruchu, przebiegając obok mnie, zahaczył o moją nogę. Nie wiem nawet, czy to on nadepnął mnie, czy ja potknąłem się o jego nogę, ale efekt był taki, że skręciłem kostkę. Przekręcenie było bardzo mocne, ale uratowało mnie to, że miałem już tę stopę operowaną i mam tytanowe więzadła w kostce. Dlatego po interwencji naszego sztabu medycznego mogłem zacisnąć zęby i wrócić do gry. Taki mam charakter. To, że kostka była opuchnięta i bolała, nie miało znaczenia. Liczył się cel – walka o utrzymanie, a adrenalina i okłady z lodu w przerwie oraz doraźne spreje chłodzące pomagały zapomnieć o tym, że noga była skręcona. A wracając do akcji, to o ile pamiętam, my byliśmy w tym momencie przy piłce i mogliśmy ją wybić na aut. Nie zrobiliśmy tego, więc to jest dowód na to, że musimy też poprawić decyzyjność, bo później rywale przejęli piłkę i rozpoczęli swoją akcję. Nie możemy więc mieć pretensji do przeciwników. Liczyłem jeszcze, że na kamerach będzie widać, że zostałem sfaulowany i sędzia wróci do tego momentu, ale arbiter wyjaśnił mi, że nie było to na tyle widoczne, żeby anulować gola, choć brali to pod uwagę. I ja to rozumiem. Podoba mi się to, że sędzia podszedł i wytłumaczył, jaka jest interpretacja, bo kiedyś próba rozmowy z sędzią kończyła się słowem „odejdź”.
Przenieśmy się teraz do 27 czerwca 2017 roku. Czy podpisując kontrakt z Chrobrym, myślał pan, że rozegra w głogowskiej drużynie 227 spotkań ligowych plus dwa w barażach o awans do ekstraklasy i siedem w Pucharze Polski?
– Na pewno nie. Tacy zawodnicy, jak wychowanek Mateusz Machaj czy grający w Głogowie 14 sezonów Michał Michalec, którzy zakończyli już kariery, są ikonami tego klubu. Ja po drodze do Głogowa miałem kilka klubów, więc sądziłem wtedy, że to będzie mój kolejny przystanek. Okazało się jednak, że zakotwiczyłem w Chrobrym i nie narzekam. Spełniam się, gram na poziomie centralnym i jedyne, czego mogę żałować, to straconej szansy na awans do ekstraklasy, której 3 lata temu byliśmy bardzo blisko. Brakuje mi więc do spełnienia marzeń gry w najwyższej klasie rozgrywkowej w naszym kraju, ale nie mam zamiaru z tego powodu się użalać nad sobą. Widocznie tak miało być i może kiedyś w innej roli będę jeszcze w ekstraklasie.
Który z występów w Chrobrym najbardziej utkwił w pana pamięci?
– Najbardziej pamiętny był ten finał baraży o ekstraklasę, czyli mecz z Koroną w Kielcach 29 maja 2022 roku. Już trzy dni wcześniej, w półfinale w Gdyni, gdzie też nikt na nas nie stawiał, dokonaliśmy wyczynu, wygrywając 2:0. Po pierwszym golu Dominika Piły schodziliśmy na przerwę zaskoczeni, a po trafieniu Mikołaja Lebedyńskiego zaczęliśmy „fruwać”. Wysoki lot kontynuowaliśmy też w Kielcach, bo schodziliśmy na przerwę, prowadząc 2:1, bo Lebedyński i Michał Rzuchowski w minutę odrobili stratę z początku meczu. Cały czas mam w pamięci jak nasz trener Ivan Djurdjević krzyczał: „mamy ich”. Niestety w ostatnich sekundach dogrywki Jacek Kiełb pokonał Rafała Leszczyńskiego i Korona, która była lepsza od nas, gra do dzisiaj w ekstraklasie, choć gdybyśmy dotrwali do karnych, jestem przekonany, że to my świętowalibyśmy awans.
Niedługo później został pan kapitanem Chrobrego. Jak się zostaje dowódcą drużyny w Głogowie?
– Pierwszy raz opaskę kapitana założyłem 24 października 2022 roku w Bełchatowie, gdzie podejmowała nas Skra Częstochowa. Wygraliśmy 2:1, a ja w tym spotkaniu zastąpiłem tylko tych, którzy nominalnie byli kapitanami, ale nie mogli zagrać. Prawdziwa kapitańska era zaczęła się 7 maja 2023 roku i od tego czasu, z małymi przerwami, wychodziłem już zwykle na boisko jako pierwszy. To jest dla mnie powód do dumy, bo zawsze, z racji pozycji i charakteru, starałem się być liderem na murawie. Dużo podpowiadałem, starałem się pomagać, wspierać, bo zawsze dla mnie najważniejszy był zespół. Czy miałem opaskę, czy nie miałem – zawsze zespół był na pierwszym planie i chciałem, żeby grał jak najlepiej. Sama opaska w moim podejściu niewiele więc zmieniła, ale na pewno jest to duża nobilitacja. Wymaga jednak tego, że kapitanem trzeba też być w sytuacjach, w których drużynie nie idzie, a może przede wszystkim wtedy. Bo gdy się wygrywa, to łatwo jest klepać kolegów po plecach, ale ludzi poznaje się wtedy, kiedy wyników brakuje i trzeba zmobilizować zespół.
Jest pan już w Chrobrym prawie osiem lat. Czuje się pan głogowianinem?
– Można powiedzieć, że tak, bo już się tu zadomowiłem. Tu mieszkamy z żoną i mamy z Patrycją 4-letnią córeczkę – przedszkolaka. W dodatku rok temu przedłużyłem do 30 czerwca 2026 roku kontrakt z Chrobrym, który zawiera opcję przedłużenia o kolejne 12 miesięcy. Żadnych zmian więc nie przewiduję. Mam kontrakt, który chcę wypełnić i mam nadzieję, że zdrowie pozwoli mi kontynuować grę, bo czuję się w bardzo dobrej formie fizycznej. Myślę, że od dwóch-trzech sezonów to jest moja najlepsza dyspozycja motoryczna. Świadczy też o tym liczba moich występów w tym sezonie, bo jeżeli zagram w niedzielę w Opolu, to ustanowię swój głogowski rekord meczów w rozgrywkach i będę miał ich 32. To byłoby fajne, bo takie rzeczy też cieszą. Choć lat przybywa, to swoją pracą, a także genami, bo pochodzenie ze sportowej rodziny też na pewno robi swoje, ciągle chcę iść do przodu.
Rozmawiał Jerzy Dusik
