Sport

Ciemność widzę

Z DRUGIEJ STRONY - Bogdan Nather

Czwartkowe mecze Chelsea Londyn i Realu Betisu Balompie z polskimi „eksportowymi” drużynami były - niestety - małym dla nich piwkiem przed śniadaniem. To oczywiście pewnego rodzaju uproszczenie, lecz nie da się ukryć, że zarówno drużyna z Łazienkowskiej, jak i mistrz Polski, nie były w stanie zagrozić czołowym drużynom angielskiej Premier League i hiszpańskiej La Liga.

W obozie Legii, łącznie z piłkarzami i sztabem szkoleniowym, wszyscy liczyli na cud, czyli zwycięstwo z zespołem ze Stamford Bridge. Jeden „Cud nad Wisłą” już był, w sierpniu 1920 roku, gdy wojsko polskie pokonało na przedmieściach naszej stolicy Armię Czerwoną dowodzoną przez późniejszego marszałka ZSRR, Michaiła Tuchaczewskiego. W czwartek nie liczyłem na powtórkę, czyli że wybrańcy Goncalo Feio pogonią piłkarzy z Wysp Brytyjskich tam, gdzie pieprz rośnie. Nie miałem złudzeń, że „egzekucja” polskiego zespołu jest tylko kwestią czasu.

Na Łazienkowskiej worek z bramkami rozwiązał się dopiero po przerwie, ale jakie to ma znaczenie? Po końcowym gwizdku holenderskiego arbitra Serdara Gozubuyuka piłkarze Legii przypominali mi grupę żałobników, którzy są na etapie poszukiwania trumny. Bardzo trafnie i brutalnie podsumował występ swojej drużyny z Polsce dziennik „Daily Mail”, który użył tenisowego porównania: „Gem, set i mecz”. Czy trzeba jeszcze coś do tego dodać? Nie sądzę i nie odkryję Ameryki twierdząc, że Chelsea nie będzie miała kłopotu z awansem do półfinału Ligi Konferencji Europy. W końcu do tej pory wygrała WSZYSTKIE mecze w tych rozgrywkach! Jeżeli ktoś się ze mną nie zgadza, gotów jestem przyjąć zakład, którego stawką może być nawet cała whisky Irlandii.

Wprawdzie mistrzowie Polski z Białegostoku przegrali w Sewilli tylko różnicą dwóch goli, lecz ich również spisuję na straty. Tak uważam i nie zamierzam na ten temat z kimkolwiek się kłócić, bo taka polemika byłaby niczym innym tylko błądzeniem w kopalni bez latarki lub świeczki. W tym momencie nie przemawia przeze mnie zawiść, zazdrość lub brak wiary w potencjał drużyny trenera Adriana Siemieńca, lecz rzetelna ocena faktów i zdrowy rozsądek. Zaręczam, że mam umysł otwarty tak szeroko, że czasami boję się, że wypadnie mi mózg.

A zatem do rzeczy - porażka 0:2 z Betisem była dla Jagiellonii najniższym wymiarem kary, chociaż jej zwolennicy będą przekonywali, że nie była tylko bladym tłem dla drużyny z Andaluzji. Nie zgadzam się z takimi opiniami, moje zbójeckie prawo. Dyskretnie przypominam, że dwukrotnie rywalom zabrakło centymetrów do zdobycia kolejnych goli, bo piłka odbijała się od słupka. Pomijam już fakt, że starcie Lo Celso z Flachem sędzia mógł zinterpretować jako faul obrońcy „Jagi” i podyktować rzut karny dla gospodarzy. A gdy Hiszpanie podkręcali tempo, Jagiellonia miała problem z wydostaniem się z własnej połowy.

Jak oceniam szanse obu polskich zespołów do półfinału LKE? Już wcześniej postawiłem między nimi znak równości, a sprowadza się on do dwóch słów: „Ciemność widzę”, jak powiedział w kultowej komedii Juliusza Machulskiego „Seksmisja” Jerzy Stuhr, wcielający się w postać Maksa Paradysa.