Byle nie do Warszawy
POWRÓT DO KORZENI - Michał Listkiewicz
Niedawno wspomniałem o miłym końcu lata za sprawą polskich sportowców, a nie tylko pogody. Piękna chwila trwa i niech to nie będą ostatnie miłe akcenty przed zbliżającą się jesienią. Analizę doskonałych występów naszych piłkarzy i koszykarzy pozostawiam redakcyjnym fachowcom, najlepszym w Polsce. Wspomnę jednak o magii Górnego Śląska, wszak wszystko, co piękne, działo się ostatnio w Katowicach i Chorzowie.
Bzdurzy zasłużony redaktor Roman Kołtoń, domagający się lokalizowania wszystkich spotkań piłkarskiej reprezentacji Polski w Warszawie. Podpiera to rzekomym mitem założycielskim tej kadry zrodzonym na Stadionie Narodowym w meczu z Niemcami za kadencji Adama Nawałki. To nie jest „prawda futbolu”, Romanie, mit założycielski narodził się dużo wcześniej w Chorzowie, w wielkich zwycięstwach reprezentacji prowadzonej przez Kazimierza Górskiego, Antoniego Piechniczka, Jerzego Engela, Leo Beenhakkera, którego asystentami byli przecież Adam Nawałka i Jan Urban. Pielgrzymująca z całego nadwiślańskiego kraju wspaniała publiczność też lepiej czuje się w Chorzowie niż w Warszawie. Wiem to z licznych rozmów w podróży. Przysłowiowe Grażyny i Janusze na Śląsku czują się swobodniej, w dodatku hotele i restauracje dwukrotnie tańsze. Stacjonowałem w pięknie odnowionym hotelu VOCO, dawniej po prostu „KATOWICE". Tyle wspomnień z czasów, gdy nocowały tu ekipy sędziujące mecze śląskich klubów, nie tylko piłkarskich. W legendarnym „piekiełku” w podziemiach długo trwały nocne Polaków rozmowy. Wbrew bredniom rozpowszechnianym teraz przez plotkarskie portale rozmawiano bez wódeczki, co najwyżej przy wybornym piwie pod roladę z kluskami śląskimi i modrą kapustą. Oczywiście przedwczoraj zamówiłem ponownie ten smakołyk regionalny.
Spacer po centrum Katowic to kolejne miłe zaskoczenie, jest pięknie, co potwierdzili kibice z Finlandii w znanym mi języku suomi. W kontrze do lubianego i cenionego przeze mnie Romana Kołtonia postuluję, by reprezentacja Polski jeszcze więcej meczów rozgrywała w Chorzowie, czeka też Gdańsk i Wrocław z pięknymi stadionami i stęsknionymi odrodzonej reprezentacji fanami. Jak w piosence Ryszarda Rynkowskiego o łaskawym konduktorze „byle nie do Warszawy”.
Kultura osobista nie zależy od pochodzenia, wykształcenia ani pozycji zawodowej. Znam prostych ludzi ze wsi imponujących kulturą bycia i słowa, oczytaniem i wrażliwością oraz bogaczy z zamkniętych wielkomiejskich osiedli - gburów i prostaków. Autentyczny profesor Gerard Labuda - dziś nawet ten tytuł nie jest gwarancją klasy - mówił, że ze znanych mu idiotów połowa to profesorowie.
Działacze sportowi nie cieszą się u nas nadmiernym szacunkiem. Często na własne życzenie, ale bywa, że także na fali ogólnego ogłupiania opinii publicznej przez siewców internetowej fali nienawiści. Wrzucanie wszystkich do jednego worka to pokusa, której trudno się oprzeć, można zaimponować ziomalom przy grillu. Gdy tłumaczę, że nie każdy działacz to bankietowicz, reakcją są ironiczne uśmieszki. Narracja o balangach w strumieniach alkoholu dobrze się sprzedaje, ale czy jest oparta na faktach? Z racji wielu lat pracy w sporcie czuję się zobowiązany do lojalności wobec środowiska, które nie jest ani lepsze ani gorsze od innych. Schlebianie tanim gustom, mówienie ludziom tego, co chcą usłyszeć, zamiast tego, co powinni, to zła strategia. Przypomina grę w kategorii juniorów na wynik, a nie na rozwój umiejętności. Brak odpowiedzialności za słowo skutkuje nieprawdopodobnym hejtem na każdego, kto odniesie sukces, a etykietowanie działaczy sportu to już czysty populizm. Bywałem na spotkaniach polityków w sejmowej restauracji. Kolacja ekipy Cezarego Kuleszy w Rotterdamie to mały pikuś w porównaniu z poselskimi balangami. Tam wódka naprawdę leje się szerokim strumieniem, a nie wąską stróżką jak w PZPN-ie. Politycy okładający się w telewizyjnym studio nazajutrz rzucają się sobie w objęcia niczym całujący się w usta Breżniew z Honeckerem, komunistyczni tyrani z ZSRR i NRD (były kiedyś takie państwa).
Wciąż żyje i ma się dobrze trójka Prezesów Honorowych PZPN. To Grzegorz Lato, Zbigniew Boniek i ja, wierny sługa Czytelników „Sportu”. Żaden z nas nie może się równać z Kazimierzem Górskim, który także tę godność piastował. Wypadałoby jednak zapraszać na posiedzenia zarządu całą trójkę, zgodnie z długoletnim obyczajem. I tak mamy jedynie głos doradczy, w niczym nie zaszkodzimy, a możemy pomóc dobrą radą i doświadczeniem. Tak się nie dzieje, bo wymyślono system rotacyjny. Raz jeden, raz drugi, na koniec trzeci. Przypomina to sytuację mojego kuzyna, który zaproponował żonie taki właśnie system dzielenia się czasem z kochanką, sekretarką z pracy. Tydzień u jednej, kolejny u drugiej. Skończyło się to ze szkodą dla kuzyna, panie się zaprzyjaźniły, a on został z walizkami na schodach. Samo życie!
Atmosfera na Stadionie Śląskim była znakomita. Fot. PAP/Jarek Praszkiewicz
