Bez boiskowej intensywności nie pójdziemy do przodu
Rozmowa z Jarosławem Zadylakiem, przez 5 lat kierującym Akademią Piłkarską GKS-u Tychy
Przez ostatnie 5 lat był pan koordynatorem grup młodzieżowych GKS-u Tychy, trenerem rezerw, „strażakiem” przejmującym I-ligowy zespół, gdy trzeba go było ratować. A jaki jest pana obecny status zawodowy?
– Jestem na okresie wypowiedzenia z GKS-u Tychy, ale to nie znaczy, że siedzę bezczynnie. Zacząłem się zajmować organizacją campów piłkarskich. Wspólnie z Dawidem Frąckowiakiem, też znanym kibicom w naszym regionie, zrobiliśmy w lutym pierwszy taki obóz w Nowym Targu. Nadal jestem więc w szkoleniu młodzieży.
Zanim jednak przejdziemy do tego, co robił pan przez ostatnie 5 lat i czym dalej się zajmuje, zapytam o to, jak pan z dzisiejszej perspektywy wspomina swoje piłkarskie początki?
– Klubowe szkolenie w moim przypadku zaczęło się od 4. klasy szkoły podstawowej, a więc patrząc na dzisiejsze standardy, bardzo późno. Wtedy to była jednak reguła, ale trzeba też dodać, że chłopcy 12-letni w czasach mojego dzieciństwa, czyli 40 lat temu, byli wychowankami... szkółki piłkarskiej podwórko. Graliśmy wszędzie i na okrągło, więc przychodząc do klubu, byliśmy już technicznie zaawansowani i mieliśmy wypracowaną koordynację oraz ukształtowane charaktery. Ja miałem to szczęście, że trafiłem pod skrzydła trenera Karola Grzesika. Lepiej trafić nie mogłem, bo w naszej ekipie byliśmy między innymi z Radkiem Gilewiczem i stanowiliśmy naprawdę fajną drużynę. Trenowaliśmy codziennie w tygodniu, a w weekendy graliśmy mecze. Zajęcia nigdy nie trwały 60 czy 75 minut, tylko minimum 2 godziny, a przed treningiem, albo po zajęciach, spotykaliśmy się na siatkonodze. Dużo graliśmy jeden na jeden na małe bramki z Krzyśkiem Szlachcicem, z którym kilka lat później wchodziliśmy z GKS-em Tychy na zaplecze ekstraklasy. Cały dzień był więc piłkarski i z takich zajęć wyrastali zawodnicy, którzy dostawali szansę gry w seniorach klubu. To był naturalny kierunek.
Jako 19-latek z kolegami, w zdecydowanej większości wychowankami tyskiego klubu, świętował pan awans do ówczesnej II ligi, a następnie grał w ekstraklasie w Górniku Zabrze i Szczakowiance Jaworzno. Co zrobić, żeby dzisiejsi wychowankowie polskich klubów też mogli iść taką drogą?
– Miałem taki plan, gdy w styczniu 2020 roku trafiłem jako koordynator grup młodzieżowych do GKS-u Tychy. Przede wszystkim chciałem zbudować akademię, mającą taką właśnie filozofię rozwoju. Współpracując z trenerem Ryszardem Komornickim, który był dyrektorem, napisaliśmy program złożony w Śląskim Związku Piłki Nożnej, bo do tego zostaliśmy zobowiązani, a następnie opracowaliśmy model gry. Dzisiaj z perspektywy 5 lat mogę powiedzieć, że udało się nam naprawdę sporo zrobić, choć oczywiście potrzeba było na to czasu. Na starcie mieliśmy bowiem akademię, w której do kategorii U-14 wszystko trzeba było ukształtować. Zapraszaliśmy więc wszystkich chętnych, żeby po roku, dwóch latach zacząć selekcję i wybierać najlepszych, bo moim założeniem było, żeby GKS Tychy był najważniejszym klubem w mieście, do którego trafiają najlepsi młodzieżowcy w regionie. Pisząc ten program i model, zdawałem sobie sprawę, że wiecznie w GKS-ie nie będę pracował, choć bardzo tego chciałem, bo to jest klub, który mam w sercu. Miałem jednak takie przekonanie, że to, co robię, jest ważne i powinien w klubie pozostać po mnie ślad. Coś, co jest wypracowane i na czym następni też będą mogli bazować. Miałem też od początku w swoich celach zebranie w sztabie szkoleniowym pasjonatów związanych z klubem, bo dzięki temu mieliśmy naprawdę zaangażowanych trenerów, oddających swojej pracy całe serce i niewyliczających nadgodzin, tylko pracujących tyle, ile trzeba. Ważne było dla mnie też to, żeby to byli praktycy, czyli byli piłkarze – futbolowe autorytety, którzy znają piłkę nożną od podszewki i wprowadzą w tajniki seniorskiej szatni. Udało się to zrobić i to jest nasz sukces. Wyniki też to potwierdzają, bo zdobyliśmy historyczny awans do Centralnej Ligi Juniorów U-17 drużyną rocznika 2004, z Natanem Dzięgielewskim i Miłoszem Pawlusińskim na czele. Także rocznikiem 2006 awansowaliśmy do CLJ i do dzisiaj ten centralny szczebel jest w naszym klubie. Podkreślałem, że naszym celem powinno być wprowadzenie do CLJ dwóch drużyn w różnych kategoriach wiekowych, bo jesteśmy zbyt dużym klubem, żeby była tylko jedna. To się nie udało, choć raz zabrakło jednego punktu, żeby zagrać w barażach. Udało się za to pozyskać bardzo wartościowych chłopców do drużyny rocznika 2010 i budowaliśmy zespół, który miał grać na bardzo wysokim poziomie. Trochę więc fajnych zadań udało się zrealizować.
Ilu zawodników z akademii GKS-u Tychy za pana czasów trafiło do dużej piłki?
– Drogą pośrednią do pierwszej drużyny, tak sobie założyliśmy, był zespół rezerw grających w IV lidze, gdzie juniorzy poznawali smak seniorskiej piłki. Tą drogą szli między innymi Krzysztof Machowski, Natan Dzięgielewski czy Miłosz Pawlusiński, który jest teraz w Zagłębiu Sosnowiec. W sumie przez te 5 lat do pierwszej drużyny z naszej akademii przez rezerwy przeszło 13 zawodników. Co się już później z nimi stało, czy się obronili, czy też nie – to już inna sprawa, ale myśmy ich „dostarczyli” jako gotowy materiał do obróbki. Jana Biegańskiego do tego grona nie zaliczam, bo kiedy ja zaczynałem pracę w GKS-ie, on już był w pierwszym zespole, aczkolwiek raz czy dwa zagrał jeszcze w moich rezerwach. Nie przypisuję go sobie jednak jako mój sukces, ale tą trzynastką, od rocznika 2003 zaczynając, mogę się pochwalić.
Natan Dzięgielewski to jeden z „produktów” Jarosława Zadylaka. Fot. Łukasz Sobala/PressFocus
Skoro model się sprawdził i piramida stała na solidnej podstawie, to dlaczego przestała obowiązywać?
– Druga drużyna decyzją władz klubu została rozwiązana, a na moje miejsce w Akademii przyszedł człowiek niezwiązany z Tychami ani z GKS-em. Nie będę tego jednak komentował.
To proszę w takim razie o komentarz na temat tego, dlaczego wychowankowie akademii topowych klubów w Polsce nie trafiają do składu pierwszych drużyn? Żeby daleko nie szukać, posłużę się przykładem Rakowa Częstochowa...
– Nie będę oceniał pracy konkretnych akademii, bo nie jestem w ich środku. Natomiast na pewno trzeba korzystać z tych zawodników, których się wychowuje w akademii, ponieważ – choć oczywiście zdarzają się roczniki słabsze – to wychowanek bezwzględnie da z siebie na boisku więcej niż piłkarz z zewnątrz. To także buduje więź z kibicami. Ja mogę powiedzieć o naszej drodze w GKS-ie Tychy, w którym w pierwszych miesiącach mojej pracy w roli koordynatora uznaliśmy z ówczesnym dyrektorem klubu Leszkiem Bartnickim, że dziękujemy starszym zawodnikom, grającym w rezerwach, bo to ma być ten pierwszy szczebel, po którym juniorzy wchodzić będą do dorosłej piłki. Odmłodziliśmy więc rezerwy i z Zarembskim, Machowskim, Dzięgielewskim, Pawlusińskim czy Orlińskim walczyliśmy o III ligę. Uznaliśmy, że skoro inwestujemy w akademię duże środki, to one powinny generować piłkarzy. I to nam się udawało, co widać było też w klasyfikacji Pro Junior System, bo nasi wychowankowie grali w I lidze. Trzeba więc dawać szanse młodym chłopcom.
A co zrobić, żeby młodzi, którzy dostają szansę i ją wykorzystują, nie przepadali w zagranicznych klubach? Na przykład Dariusz Stelmach, który kilkanaście dni przed swoimi 16. urodzinami zadebiutował w ekstraklasie, a po 20 występach w zespole Górnika Zabrze trafił do AC Milan, grał tylko w młodzieżowych zespołach, aż w lutym został odstąpiony 1. FC Magdeburg i mając 20 lat siedzi na ławce rezerwowych drugoligowego klubu niemieckiego.
– Naszym – mówię o polskich zawodnikach – piłkarzom dużo brakuje i w zderzeniu z seniorską piłką w europejskich klubach przegrywają z konkurentami. U nas w akademii GKS-u Tychy mieliśmy plan, co robić, żeby ten problem rozwiązać. Postawiliśmy bowiem na intensywność treningu. Mieliśmy nawet badania, które przeprowadził profesor Jan Chmura pod kątem tego, jak pobudzić mózg do większej pracy. Przez 3 miesiące były robione pomiary i bardzo mocno na to zwracaliśmy uwagę. Dlatego, gdy zawodnicy przechodzili od nas do pierwszej drużyny, to byłem spokojny o to, że na treningu czy w meczu dadzą sobie radę. Takim przykładem było – w sytuacji, w której jesienią 2022 w pierwszym zespole była plaga kontuzji – zabranie na mecz z Miedzią Legnica Marcela Misztala. Trener Artur Derbin po kilku treningach tego wówczas 17-latka z pierwszym zespołem wpuścił go do gry w pierwszym składzie. Misztal zagrał 80 minut i był wyróżniającym się zawodnikiem. To było dla mnie wyznacznikiem, że idziemy dobrą drogą. Chłopak z rezerw był gotowy do gry w I lidze. Jeżeli więc myślimy o tym, żeby z naszych ekstraklasowych akademii chłopcy byli gotowi do gry w pierwszych zespołach , to musimy pracować na takich intensywnościach i obciążeniach, jakie tam obowiązują. Bez tego nie pójdziemy do przodu.
Rozmawiał Jerzy Dusik
Fot. Dorota Dusik